Od zawsze wabił mnie swą tajemniczością temat różnorakich kultur narodów egzotycznych. To opowiadanie napisałem na podstawie licznych opowieści i filmów grozy, które przewinęły się przed moimi oczami. Tak powstał poniższy "zlepek Zombie", sięgający swą historią do tajemniczej religii Voodoo mającej swe korzenie w Afryce.
Afryka Zachodnia, środek kontynentu, gdzie rezydują z dostępem do Oceanu Atlantyckiego trzy państwa: Gwinea, Kongo i Angolia. Był 1786 rok. Oskubane przez handlarzy niewolników z ludzi afrykańskie, przybrzeżne plemiona uciekały w głąb tego ogromnego kontynentu. Za nimi, jak hieny, szły watahy łowców ludzi wspieranych przez miejscowych tropicieli. Wyładowane po brzegi niewolnikami żeglowce, brały kurs na wybrzeża Ameryki Południowej i pruły najczęściej do miasta Cortagany, leżącego w Kolumbii. Druga przystań dla pirackich statków i nie tylko, to Kuba.
Początek tej dramatycznej historii, zaczyna się w Zambii, leżącej prawie w środku kontynentalnej Afryki. W siedemnastym i osiemnastym wieku granice państw, plemion były zupełnie inne, wyznaczane wojennymi zdobyczami. W każdym bądź razie, wyimaginowane granice Zambii w tamtym czasie, były bliżej Oceanu Atlantyckiego. Mały żaglowiec już dwa tygodnie czekał na swój ładunek "czarnego złota" u wybrzeży Afryki Zachodniej. Łowcy niewolników długo nie wracali z obiecanym towarem. Załoga głośno przeklinała "Czarny Ląd" w obawie przed jesiennymi sztormami penetrującymi nagrzane wody Atlantyku. Chcieli jak najszybciej odpłynąć.
Tymczasem łowcy ludzi zapuścili się głęboko, na nieznany sobie i swych czarnych tropicieli teren, z trudem przebijając się przez gąszcz tropikalnej dżungli. Kiedy zabrakło już nadziei na dobry towar, usłyszeli szum wodospadu. Kryjąc się w gęstych zaroślach, zbliżyli do starannie wyciętej polany. Wody potężnego wodospadu skutecznie tłumiły dudnienie tam - tamów. Spreperowane, miniaturowe ludzkie głowy, na wbitych wysoko palach z koszmarnym, martwym uśmiechem, patrzyły na tańczących w koło ogniska, kolorowo pomalowanych, potężnie zbudowanych mężczyzn, będących w ekstazie rytmów bębnów i szumu wodospadu. Łowców przeniknął, dreszcz zgrozy, a niejedno w życiu widzieli na afrykańskim kontynencie. W ceremonii uczestniczyli sami mężczyżni, której z boku przyglądała się starszyzna plemienia. Nieco dalej stały prymitywne, murzyńskie chatki tej dziwnej wioski.
Łowcom niewolników uzbrojonym w broń palną, udało się okrążyć wieś i pojmać uczestników murzyńskiej ceremonii. Wszystkich zakuli w łańcuchy i dostarczyli na czekający, gotowy do odpłynięcia żaglowiec.
Nie wiedzieli, że nieświadomie porwali uczniów szkoły Szamanów wraz z trójką nauczycieli i grupką lokalnych czarowników. W sumie czterdziestu dwóch zdrowych, silnych mężczyzn.
Załadowany niewolnikami żaglowiec, pod silną eskortą pilnujących towaru łowców ludzi, podniósł kotwicę i wypłynął w drogę powrotną. Niespodziewanie okrętowy kucharz zachorował na malarię i w nie wyjaśnionych okolicznościach zmarł. Spokojnie zachowujący się niewolnicy, nie sprawiali żadnego zagrożenia. Dlatego też do pomocy przygotowywania posiłków wyznaczono dwóch starszych murzynów, którzy okazali się znakomitymi kucharzami, usypiając tym czujność załogi.
Żaglowiec zbliżał się do brzegów Ameryki Południowej. Wtedy to, po smakowitym obiedzie cała załoga, bez żadnych objawów choroby, zmarła otruta nieznaną trucizną.
Niewolnicy przejęli okręt, ale żaden z nich nie znał rzemiosła żeglarskiego. Żaglowiec, miotany morskimi prądami dryfował w niewiadomym kierunku, a niewolnicy, nie wiedzieli jak wrócić do swojej ojczyzny. W końcu okręt osiadł na przybrzeżnej mieliźnie przy wybrzeżu Haiti, a Szamani rozpłynęli się po kontynentach dwóch Ameryk na przestrzeni paru wieków.
Jest rok 1986. Południe Stanów Zjednoczonych, ogromne plantacje trzciny cukrowej potrzebują taniej siły roboczej. Miejscowe władze są zaniepokojone wysoką śmiertelnością wśród ludności, chorującej na nieznaną odmianę malarii. Jedna z wysp na Pacyfiku należąca terytorialnie do USA, małe dwudziestotysięczne miasteczko Caringe.
- Dzień dobry doktorze! - Leland usłyszał za plecami , głos swego przyjaciela, szeryfa Bryana.
- Ilu mamy dzisiaj trupów? - zażartował Bryan.
- Nie żartuj.
- Masz czas, to może podrzucisz mnie na plantację? - poprosił doktor.
- Siadaj! - szeryf wylewnym gestem wskazał swój samochód.
- Co się tam stało?
- Wiesz, że mnie samego nadzorcy tam nie wpuszczą.
- Mam pewne podejrzenia, odnośnie tajemniczej choroby - dodał doktor Leland.
- Sądzisz, że to sprawka sekty Voodoo? - spytał szeryf.
- Wszystko ci powiem jak będę miał pewność - odparł doktor.
Minęło kilka dni, szeryf Bryan stał zamyślony nad grobem swego przyjaciela, którego pogrzeb odbył się cztery dni temu.
- Za dużo wiedział - pomyślał.
- Trzeba zrobić sekcję zwłok - zdecydował.
Nazajutrz odkopano trumnę doktora - była pusta.
Tymczasem odurzony narkotykami doktor, nie wiedział co się z nim dzieje, był wrakiem człowieka, chodzącym i pracującym na plantacji trzciny, trupem.
Minęło parę tygodni.
Nakarmiony narkotykami Leland, zachęcony świstem bata nadzorcy, zaczął pracę. Otwartymi szeroko ustami łapał powietrze, coś go mdliło - miał przybłyski świadomości zanikające z biegiem czasu. Pamiętał jeszcze, że karmiony jest narkotykami i był jak w transie, nic nie wiedząc o swojej przeszłości.
Raptem jakiś zabłąkany owad wpadł mu do otwartych ust, zatrzymując się głęboko w przełyku. Targany wymiotami, zwrócił cały dzisiejszy posiłek z domieszką narkotyków. Narkotyki przestały działać. Z wielkim trudem dowlókł się do ludzkich siedzib. Zaczęło sie żmudne śledztwo.
Większość rozkopanych na cmentarzu grobów była pusta. Ludzie trupy pracowali na pobliskich plantacjach, uśpieni tajemniczą trucizną, która przestawała działać po trzech dniach. Zamierała praca serca, a lekarze stwierdzali zgon. Tajemnicę odkrył doktor Leland, dlatego musiał zginąć, ale najpierw popracować na plantacji trupów.
- To po trzech dniach nieboszczyk był odkopywany i do końca życia pracował na plantacjach trzciny cukrowej? - zapytał przyjaciela szeryf.
- Wszystko przypomniałem, dawno ciebie podejrzewałem - zmienił temat doktor - mam niepodważalne dowody.
- Zginiesz!...wyciągając pistolet, zasyczał szeryf.
- Ty mnie chciałeś otruć! - truciznę wyplułem, oddając do laboratorium, ale i tak mnie dopadłeś.
- Widziałem, jak dosypywałeś truciznę do piwa, u mnie w domu po przyjeździe z plantacji, mam to na kasecie.
Szeryf nacisnął na spust...raz, drugi, trzeci.
- Masz ślepe pociski, szeryfie.
Agent specjalny do walki z narkotykami pod pseudonimem dr. Leland wszedł do malutkiego domku na wyspie Haiti, stojącego na małej polance, do którego prowadziła jedyna ścieżka łacząca go ze światem zewnętrznym. W środku czekał na niego starszy mężczyzna o skórze ciemnego hebanu. Leland otworzył trzymaną w ręku torbę, gdzie leżało równo ułożonych w paczkach dokładnie, jeden milion dolarów.
- Napijesz się kawy? - zapytał grzecznie czarny mężczyzna.
- Chętnie.
Starzec zaczął opowiadać znaną nam historię, o porwanych szamanach.
Kiedy skończył, Leland zapytał.
- Kasę dostaniesz jak podasz receptę na ten zabójczy środek, który jest największą tajemnicą Voodoo - powiedział.
Agent jak przez mgłę słyszał jeszcze rwące się słowa....wątroba zdechłej kury, ogon małej atlantyckiej. trującej ryby...
- Właśnie podałem w kawie ten preparat, będziesz pracował w pobliskiej kopalni uranu - mruknął czarownik, nie wiedząc,że jest nagrywany.
Ostatnim wysiłkiem woli Leland nacisnął na znajdujący się przy pasku spodni przycisk. Niemal w tej samej chwili pojawiła się w drzwiach grupka komandosów, czekających w pobliżu.
Szaman został umieszczony w nieznanym miejscu w jednym z wojskowych, tajnych labolatoriów chemicznych w Stanach Zjednoczonych.
Władysław Turczuk