Egzotyczne wesele
Przygoda, którą pragnę wam opowiedzieć wydarzyła się, dokładnie dwadzieścia dwa lata temu. Był koniec lipca. Temperatura biła rekordy, które są tak popularne w Nowym Jorku, szczególnie niekonwencjonalnej głupoty. Jakoś tak się składa, że i ja niekiedy podlegam pod tę kategorię popularności. Nieubłagany czas wybijał swym doskonałym rytmem, moją indwidualną drogę życia. Najpiękniejszy energetycznie miesiąc lipiec, budował pragnienia, drobne flirciki, marzenia, okrojone jednak przez ciężką pracę. Pracowałem wtedy u Szalonego Jaśka, z pochodzenia Włocha, który tak głośno krzyczał na pracowników, że zgodnie nadaliśmy mu honorowy tytuł naczelnego świra. Mistrz, we wtykaniu fakenów, wszystkim, kto mu stawał na drodze. Mieszkał na Staten Island i tam pracowaliśmy my, to znaczy, ja i paru kolorowych wyspiarzy, zgodnie popijających wodę ognistą z malutkich buteleczek, zwanych pajtami i palących od czasu do czasu marihuanę. Wszyscy pochodzili z niewielkiej wyspy leżącej na Morzu Karaibskim o nazwie Saint Lucia. To, od nich dowiedziałem się, że Marihuana jest nieszkodliwa i palą ją wszyscy mieszkańcy archipelagu od niemowlaka zaczynając. Nie wierzyłem. Dlatego, niby to przypadkowo zostałem zaproszony na piwo do obskurnej karaibskiej restauracji, o wdzięcznej nazwie Trinidat w dzielnicy Flatbush, znajdującej się przy alei Church, prezentując mi wiszące na ścianach zdjęcia, a na nich pełno zielonej rośliny do złudzenia podobnej do naszych dorodnych pokrzyw.
- Co to za zielsko? - zapytałem podchwytliwie.
- To narkotyk - otrzymałem szeptem odpowiedź.
Nie wierzyłem, aż po konsultacji z innymi zaprzyjaźnionymi mieszkańcami wysp karaibskich mieszkającymi w Nowym Jorku, zostałem bezapelacyjnie pokonany. Tak, tam narkotyki rosły nawet na poboczach prymitywnych dróg. Szybko doszedłem do wniosku, że wyspiarze są bardzo przystojnymi mężczyznami. Za wyjątkiem, podobnego do małpy mego przyjaciela Irwina. Pomyślałem sobie, że kobietom z Karaib, też natura pewnie nie poskąpiła urody. A, może uda się którąś wyrwać? - takie, głupie mysli krążyły mi po głowie.
Markus? - zwróciłem się do przystojnego mężczyzny, gdzieś koło trzydziestki.
- Walter, co znów chcesz? - ale, ty jestes ciekawy - dodał.
- Słyszałem, że się żenisz?
- Muszę, moja narzeczona w ciąży - odparł uśmiechając się z zarzenowaniem, jakby całą winę przejmował na siebie, której nie mógł udźwignąć na swoich potężnych barach.
- To dlaczego się nie cieszysz? - spytałem, jakby dodając koledze otuchy.
- Ona ma trójkę dzieci - powiedział z nutką skargi w głosie.
- Zaprosisz mnie na wesele? - spytałem niewinnie, nie drążąc niezręcznego tematu przyszłej żony.
- Na pewno zaproszę, Walter - przecież jesteś moim kumplem.
Czas szybko mijał, Szalony Jaśko, pędził nas do pracy, a my, to znaczy ja i trójka wyspiarzy, skutecznie markowała robotę. Jego krzyki słychać było w każdym Burger Kingu, które remontowaliśmy. Stada robactwa uciekała płochliwie z odkrywanych ścian zmieniając lokację, aby nie słyszeć krzyków "psychola". Na zawieszanych sufitach wymienialiśmy uszkodzone płyty, a ruszta pod nami w kuchni dymiły zapachami - tam smażyły się hamburgery! Wesoło bulgotał olej w wielkim garze z frytkami. Tak było w czasie remontu, kiedy restauracja funkcjonowała. Natomiast, kiedy nie bylo remontów restauracje były czyściutkie. Porcje dań, hermetycznie zamknięte w foliowych torebkach. Magazynowane w wielkich zamrażarkach, uwielbiane przez Amerykanów żarcie , były jadalne - sprawdziłem. Czy zdrowe? - wiadomo każdemu.
Minęło trzy miesiące niekończących się zmagań z Szalonym Jaśkiem. Na zawsze przestały mi smakować specjały fast foodu i ich specyficzny zapach, a wspomnienie robactwa w odkrywanych ścianach dopełniły reszty.
- Walter, chciałeś zatańczyć na moim weselu? - zwrócił się do mnie Markus. Właściwie już zapomniałem o dawnej rozmowie
- Markus? - a znajdziesz dla mnie jakąś kobietkę - samemu nie wypada pląsać - dodałem. Uważałem się wtedy za niezłego tancerza. Praktyka mistrza czyni. Włóczyłem się trochę po nowojorskich restauracjach, to i byłem zaprawiony w tańcach...
- Znajdę napewno - obiecał. Oczywiście żartowałem. Ale okazało się, że potraktował moją sugestię całkiem poważnie. Ja zapomniałem, o danej mi obietnicy - on pamiętał.
Weselisko miało odbyć za dwa tygodnie w niedzielę. Zacząłem intensywnie poszukiwać rodaczki chętnej skorzystać z zaproszenia na egzotyczne, wyspiarskie wesele. Ale, gdzież tam! - nasze panie nie chciały korzystać z ryzyka inności, jakie niosła ceremonia na Bronksie. Wiadomo, ta kontrowersyjna dzielnica skutecznie odstraszała nocne wizyty i balowanie w tych okolicach. Teraz, po wielu latach sytuacja w tym rejonie uległa radykalnej zmianie na lepsze. Został mi tydzień na poszukiwania. Sądziłem, że samemu iść na ceremonię nie wypada. Aż, tu pewnego pięknego dnia stoję przed domem, w którym mieszkałem, na czternastej ulicy w Borough - Park, a przez jezdnię, kręcąc ochoczo zgrabnym tyłeczkiem przechodzi blondaska, kobieta o słowiańskiej urodzie i lnianych, długich włosach.
- Niezła laska - pomyślałam, malując na swym licu pozory obojętności.
- Gdzie jest numer tego domu? - spytała blondaska, podchodząc do mnie i pokazując adres na zmiętej kartce papieru.
Kiedy wytłumaczyłem, jak ma trafić w gęstwinie ulic, pod zapisany niestarannie adres, strzelił mi do głowy genialny pomysł. Zacząłem nawijkę, delikatnie dając do zrozumienia, że mi się podoba - to tamto, no wiadomo.
- Atrakcyjna kobieta z którą nie wstyd byłoby się pokazać - kalkulowałem bezwstydnie.
Była naturalizowaną Kanadyjką - ochoczo szczebiotała zachęcajac mnie do zawarcia bliższej znajomości. Pochodziła z Krakowa. Do USA przyjechała, w celu odwiedzin swoich przyjaciół. Oczywiście - potakiwałem ochoczo głową, udawałem, że rozumiem. Realizowałem podstępnie swój cel.
- Czyżbym wpadł jej w oko? - w mojej głowie, jak natarczywe muchy zaczęły krążyć nieprzyzwoite myśli.
Na imię miała Jagoda. Moje przygotowania na egzotyczne weselisko nabrały rumieńców.
cdn.
Władysław Turczuk