Siedzieliśmy z Siergiejem na ławeczce w samym centrum Manhattanu w Nowym Jorku, zapijając obficie smutki piwem. Oczywiście, każdy z nas robił to indywidualnie, grzebiąc wspomnieniami w odległej przeszłości.
Moje myśli materializowały się jak na seansie spirytystycznym, a w wyobraźni powstawał elektryczny błękit w stylu Maxfielda Parvisha. Dionaea muscipula otwarł swój kielich wypuszczając na wolność przetrawione przez czas wspomnienia, którymi żywił się długie lata.
Po przeszło dwugodzinnej piwnej psychoanalizie, Siergiej wstał z parkowej na ławki i z trudem utrzymując balast swym chudym tyłkiem, zniknął mi z oczu, w jednej z tych ocienionych drzewami pustych ulic, naznaczonych śmierdzącymi sikami okolicznych mętów.
To była nasza ostatnia pogawędka. Jak ten czas leci, minęło pięć lat, a wydaje się, że to wczoraj.
Ponieważ czas jest najcenniejszą chwilą jaką posiadam, postanowiłem uhonorować pamięć dziadka wspomnieniami wg. jego własnej beletrystyki. Ten wiejski osiłek słynął z niezwykłej tężyzny fizycznej i buntowniczej postawy społecznej. Po zajęciu wschodnich rubieży Polski przez Sowietów, Symeon, czyli mój dziadek wskazany palcem przez tajemniczego przyjaciela, jako jeden z pierwszych "wylądował" w obozie we Władywostoku czekając na transport w głąb Syberii, zgodnie z zasadą; "od fałszywych przyjaciół strzeż mnie Panie, bo z wrogami jakoś sobie poradzę". Przy okazji wspólnej niedoli zaprzyjaźnił się z dwójką młodych ludzi z sąsiedniej gminy. Wszyscy pochodzili z nadgranicznych wschodnich wiosek, a więc doskonale znali język najeźdźców. Obaj byli jeszcze kawalerami. Schwytani w zwykłej łapance jakie urządzali Sowieci w podejrzanych o niesubordynację wsiach, uczyli się rzemiosła przetrwania w skrajnych, syberyjskich warunkach. Olek i Tolek, jak kazali siebie nazywać, wspierali dzielnie czterdziestoletniego Symeona, który zaprzestał dokładnych obserwacji domniemanych przyjaciół. Potężnie zbudowany Symeon, który bez wysiłku podnosił za dyszel załadowany ziemniakami wóz, był doskonałym zapaśnikiem w zmaganiach z obozowymi mętami. Ledwie żywi międzynarodowi, wycieńczeni zesłańcy, w których szeregach było mnóstwo pospolitych przestępców różnorakiej maści, kradli co się dało, a w szczególności koce i odzież. Pewnego bezczynnego dnia po porannym liczeniu do Symeona podszedł starszy mężczyzna, mówiąc, że jest Amerykaninem - na imię miał Jack. Nie zatrzymując się szepnął:
- Chcę z tobą pogadać! - powiedział i oddalił się niespiesznie, nie zwracając uwagi obozowych kapusiów, których było pełno wśród zesłańców.
Zima. Mróz trzymał na uwięzi wyprawę do kołyńskich kopalń złota, gdzie mieli pracować zesłańcy, nieświadomi co ich czeka, uzbrojeni tylko w nadzieję, która potrzebna jest ludziom słabym psychicznie. Silne osobowości jej nie potrzebują. We Władywostoku względnie bezpieczni pod nikłą kontrolą międzynarodowych organizacji, żyli w nieświadomości, co ich czeka jako wrogów sowieckiego państwa. Był marzec 1941 roku.
Jak na ironię losu niebo przystrojone w biskupi fiolet, kpiło swym pięknem z losu nieszczęśników, którzy z krążących po obozie wieści wiedzieli wszystko o kopalniach śmierci na nieludzkiej ziemi. To plotki - pocieszali się nawzajem.
- Mówicie jak stare, żałosne baby ulegające losowi!!! - beształ Symeon swych dwóch towarzyszy niedoli, bezsilnie narzekających na obozowe warunki.
- Głód, smród, nędza i ubóstwo - bici za byle przewinienia zesłańcy mają
więcej sińców niż pcheł na głowie, czy wam oczy dupą zarosły? - Będziecie narzekać, to zastrzelą was i wrzucą do przerębli jak padlinę, a tam dorodne syberyjskie ryby zatrą wszelkie ślady po Olku i Tolku - pocieszał rodaków swoim niekonwencjonalnym językiem Symeon.
- Tobie to dobrze, jesteś silny jak Tur i wszyscy ciebie się boją, a nas biją i gwałcą, nawet nie możemy spać w obawie przed kradzieżą - skarżyli się współplemieńcy niedoli.
- Radzę nauczyć się wam mnisiej umiejętności, słyszeć i rozumieć przez sen - trzeba być czujnym - dodał konspiracyjnym szeptem, widząc w pobliżu kręcącego się Amerykanina.
- Co on chce, czyżby pracował dla NKWD?
Symeon nie miał w zwyczaju czekać, aż gówno wypłynie na wierzch, znał tylko siłowe rozwiązania. Jego chłopska, wrodzona podejrzliwość sygnalizowała niebezpieczeństwo. Stary kłusownik i "zakrapior" znany i ścigany przez ludzi hrabiego Ciecierskiego za "leśne przestępstwa", był czujny jak dzikie zwierzę. Hrabia rezydował w letnim dworku we wsi Baciki - Średnie. Od tegoż hrabiego mój dziadek dzierżawił 3 ha. pola, za które musiał płacić dziesięciną i harować od świtu do nocy na rozległych pańskich włościach. Tak opowiadała moja babcia, a ja zapamiętałem. Cóż, musiał wyżywić siedmioro dzieci i żonę. Ale to było w kraju. Wielodzietna rodzina i niewyobrażalna bieda - tej ostatniej i ja miałem "zaszczyt" doświadczyć wiele lat później, na początku mego skromnego żywota.
Pewnego słonecznego dnia, kiedy wiosenne słońce zaczęło nieśmiało penetrować obozowe śniegi, tabuny zesłańców wyległy z prowizorycznych, zimnych szop grzejąc swe niedożywione ciała syberyjskim słońcem. Symeon wmieszał się w ten tłum smutnych łachmaniarzy, przymknął oczy i wchłaniał zachłannie ciepło, zapominając o Bożym świecie. Gwałcony przez wszechwładny smród w przepełnionych ludzkich budach łapał odżywczą energię, jakby magazynował ją na całe życie. Ta chwila beztroski go zgubiła.
- Rób co ci każę, bo inaczej zginiesz! - usłyszał tchnienie głosu przy swoim uchu. Jakby na potwierdzenie tych słów, poczuł ostry przedmiot w okolicy lewej łopatki.
Władysław Turczuk