Dzisiaj w Ameryce Dzień Matki. Zostanie on wyryty ważnym wydarzeniem w pamięci Marty. Piękna, słoneczna pogoda powinna malować w jej sercu optymizm. Za oknem, porannymi wrażeniami dzieliły się ptaki, wesoło świergoląc tylko w sobie znanych językach. Ósmy maja, dwa tysiące jedenastego roku - niedzielny poranek.
Ze szpitala żadnych wieści. Tam przebywa córka Marty, Monika! Kobieta nie zauważa pięknej pogody, ani wiosennych pogawędek kwiatów, które wdzięcznie chylą swoje kolorowe główki, plotkując między sobą nad dziwactwem zmiennej aury.
Ale wróćmy do dnia poprzedniego, bo wydaje się, że od tego czasu należy zacząć tę opowieść, która nigdy nie skończy się dla moich przyjaciół.
Marta wróciła już ze szpitala, po wielu nieprzyjemnych przygodach ze swoją chorobą i zapasach z Amerykańską nieruchliwą, skamieniałą administracją, kiedy pojawia się nowy emocjonalny kłopot.
Wszystko zaczęło się w sobotę. Dokładnie o godzinie siódmej zero, zero wieczorem dzwoni telefon Marty, która dowiaduje się, że Monika udaje się do szpitala, gdzie zawiezie ją mąż Jeff. Zostaje tam, aby podtrzymywać na duchu żonę, jak przystało na dobrego męża. To mieszane małżeństwo - on Amerykanin, tutaj urodzony - ona naturalizowana Amerykanka. Mieszkają na szóstym piętrze czynszowego budynku. Wraz z nimi żyją dwa sympatyczne pieski Czapi i Toffik, znani już w mojej twórczości. Rozpoznawalni też są z moich wierszy Monika i Jeff.
- Trzeba zabrać pieski - oznajmia Marta.
- Cieszę się! - powiedziałem zgodnie z prawdą.
Żal mi było, tych miniaturowych futrzaków, kiedy patrzyłem w ich inteligentne, rozumne oczy. Coś w ich malutkich sercach umierało z tęsknoty za swoimi dwunożnymi przyjaciółmi.
Psie serca - skąd to znam? - tak, szkolna lektura, która powraca swą treścią po wielu, wielu latach.
Czułem się trochę nieswojo wyrzucony poza nawias tej rodziny. Oni mieli swoje kłopoty, smutki, którymi solidarnie dzielili się, czcili razem radości. Grali w piłkę z losem, ale wszyscy razem bronili swojej bramki.
- Mnie zostały tylko pieski - pomyślałem.
Marta na czele swojej rodziny udała się do szpitala, aby wspomóc swoją obecnością ukochaną córkę. Mnie poprosiła, abym nie rozstawał się z telefonem, dając jednocześnie szczegółowe instrukcje, jak mam obsługiwać pieski. Phi! - jakbym nie wiedział.
- Ładny mi Dzień Matki! - narzekałem w duchu, ale tak inaczej, bez żalu.
Przecież, były jeszcze dwa smutasy Czapi i Toffik, które też czekały w milczeniu na wiadomość.
Nareszcie telefon! Monika urodziła córeczkę, słyszę szczęśliwy głos Marty.
- Piękny prezent na Dzień Matki - prawda?
- O, tak wydukałem - no, bo co miałem powiedzieć?
Pogratulowałem i zakończyłem rozmowę.
Chłopcy (tak potocznie nazywam pieski) poważnymi, uważnymi spojrzeniami omiatali moją twarz.
Czyżby wiedzieli? Toż, od czasu do czasu, któryś z nich wdrapywał się na duży brzuszek Moniki szykując sobie legowisko w ostatnich dniach jej ciąży, opiekując się na zmianę małą Anią.
Ach, te psie serca...
Turczuk