Kopalnia złota
Smutna półdeszczowa pogoda, a może to tylko w moich oczach kędzierzawe chmury wyglądały jak krowy z wymionami napęczniałymi kwaśną, wodną mieszanką wielkiej metropolii. Był dzień pierwszego listopada 2009 roku. Mieszkam na Środkowym Brooklynie w Nowym Jorku, a dokładniej blisko skrzyżowania dwóch głównych arterii - Fort Hamilton Pkwy i McDonald Av. No właśnie, dokładnie po drugiej stronie zatłoczonego przez samochody skrzyżowania na wielkim, wypielęgnowanym cmentarzu ukołysani spokojem i pamięcią najbliższych, śpią ci co odeszli. Ten niedzielny negatywną energią naładowany poranek, jakby na potwierdzenie moich myśli, wypluł z pobliskich domów czynszowych i kamienic "smutnych złamasów", którzy snuli się jak cienie pobliską handlową ulicą Church.
Moje wspomnienia odradzały się jak wszy na tyłku bezdomnego psa, sięgając hen daleko w przeszłość, jak przystało na ten szczególny ze swych racji dzień. Jakby na potwierdzenie moich myśli, słoneczny promyk przedarł się przez kłębiaste chmury, oświetlając jasną plamą część ulicy, gdzie byłem centralną postacią. - O, o pomyślałem - dziadek Sybirak przypomina o sobie w Dzień Zaduszny, wywlekając poszarpane zegarem czasu strzępy wspomnień i tworząc tym legendę w mojej wybujałej wyobraźni. Zgodnie z zasadą, że przypadki, czy zbiegi okoliczności nie istnieją, postanowiłem odświeżyć wspomnienia o swoim familijnym poprzedniku, który słynął z wielkiej fantazji i wigoru.
......................................................................
Pięć lat wcześniej. Okolicznościowe spotkanie z kolegą z pracy.
- Poza własnym układem odniesienia człowiek głupieje - twierdził Siergiej swoim "filozoficznym dialektem" - tak było na Syberi i jest wszędzie na całym świecie.
Siergiej 32-letni młody człowiek z wykrzywionymi lekko od nadmiaru alkoholu ustami uważał się za Krymskiego Tatara. Naród ten rozpędzili bolszewicy po całym swoim olbrzymim terytorialnie imperium. Jego przodkowie trafili na Syberię.
- To tam gdzie tubylcy zmieniają skarpetki, z prawej nogi na lewą i odwrotnie, mawiał. Był szczupłym, niskim białasem, tylko lekko skośne oczy zdradzały mieszańca. Trzeba przyznać, że mój znajomy umiał opowiadać pikantne historyjki, krasząc obficie zdania tłustymi przekleństwami z całego, dawnego ZSRR. Najlepiej wychodziło mu narzekanie na komunistyczny reżim, który wypędził Tatarów Krymskich z ich odwiecznych ziem. Gdyby nie on nigdy bym nie słyszał o jakichś tam Krymskich Tatarach; bo i skąd? Tymczasem siedziałem na ławeczce w Washington Square Park na Manhattanie i wdychałem nowojorskie brudy przefiltrowane niechlujnie przez otaczające je wody Atlantyku. Malutki skrawek ziemi zwany parkiem, był ozdobiony kilkoma drzewami, a pośrodku królowała trzystopniowa fontanna, odgłosem spadąjacej wody kojarząca się z leniwym, małym wodospadem. Aby ten skrawek nosił nazwę parku wstawiono kilkanaście ławek, na których gnieździli się liczni konsumenci okolicznych slumsów, mieszając się z krawaciarzami z biznesowych biur oszustów zajadających swoje kanapki kupione w niechlujnych barach i zalecając się do koleżanek z pracy. Przynajmniej, tak to wyglądało z boku.
- A to co? -moje obserwacje kobiecych wdzięków przerwało głuche klapnięcie w daszek czapki, obryzgując spodnie i kurtkę. Spojrzałem w górę, ale niebo było czyste; winowajcy brak. Poczęstowany ptasim gów...m, byłem wściekły jak tajlandzki, dziki wojownik.
- Cześć Walter - przerwał moją pracę nad ptasim gó...m Siergiej. Jego smutna mina znów wróży kłopoty z żoną - pomyślałem.
Moje sugestie, aby przestał nadużywać alkoholu, a wszystko będzie dobrze, miał głęboko w dupie jak przystało na rasowego alkoholika.
- Żal mi córki, ona mnie tak kocha - powtarzał jak mantrę przy każdej okazji, usprawiedliwiając chorobę alkoholową.
Od słowa do słowa pokrzepieni irlandzkim piwem z sąsiedniego baru, wróciliśmy do parku gdzie fontanna ogrodzona metalowym płotem wydawała się piękniejsza, a jesienne przywiędnięte róże w koło fontanny królewskimi.
- Siergiej...ty Sybirak? - mój dziadek też tam kopał złoto - prowokowałem rozmowę - chciałbym kiedyś tam pojechać.
- Latem byłbyś smakowitym kąskiem dla komarów, a zimą odmarzł by ci fiut, umarłbyś z głodu, gdybyś jakimś cudem wyszedł żywy ze zmaganiem z przyrodą - dodał filozoficznie.
- Powiadasz Walter, że twój dziadek kopał złoto? - a, może wiesz gdzie ? - dodał, obserwując jednocześnie sąsiednią ławkę, gdzie dwie ładne, o długich, aż do samego tyłka nogach, jak sądziłem urzędniczki z pobliskiego biurowca, objadały się pizzą. Raptem niedopowiedziane słowa ugrzęzły w ustach mego rozmówcy - szeroko otwartymi oczami patrzył na niedojedzoną pizzę jednej z dziewcząt ozdobioną gołębim gównem. Dziewczyna zagadana z koleżanką nawet nie zauważyła, odruchowo kierując pożywienie do buzi. Ostrzeżona przez Siergieja cofnęła rękę.....
Po niewielkim zamieszaniu i podziękowaniach wróciliśmy do poprzedniej rozmowy.
- Walter, mój dziadek był strażnikiem w kopalni złota na Syberi.
- Eskimos ożenił się z moją babką Tatarką - dodał tajemniczym tonem, nie zaprzestając dyskretnej lustracji sąsiednich ławek.
- Aaaa - zdołałem wydukać.
Opowiadał o ucieczkach Polaków, z których jedna się udała - uciekinierzy ukradli też sporo złota w gotowych wyrobach jubilerskich.
- Jak to uciekli, przecież wkoło góry, a dalej śnieżne pustkowie, latem zaś komary - zwątpiłem nieśmiało, aby nie zapeszyć opowiadającego.
- Byli w zmowie z tubylcami, którzy dostarczali żywność do "Osady zesłańców"- wymknęła się nazwa Siergiejowi, ale to chyba za sprawą wypitego piwa - pomyślałem.
Głośno zaś spytałem: to tam przerabiano złoto?
- Zesłańcy według opowieści mego dziadka robili biżuterię, część jej zabrali uciekinierzy - tyle, ile zdołali unieść, aby nie przeszkadzała w ucieczce.
Raptem przyszła mi do głowy pewna myśl: pierścień mojej babki. Trybiki rodzinnej sagi wskoczyły na swoje miejsca, aby kontynuować ciąg dalszy wiary w świat obietnic i w niewidzialne.
Władysław Turczuk