Przeprowadzka
Nowy Jork i Brooklyn zostały za nami.
Daleko w słońcu zalśnił Manhattan. Pożegnalne spojrzenie okiem kamery z mostu Verezano-mieszane uczucia. New Jersey i Pensylwania - ogromne dwa stany, nie różnią się zabudową, ani krajobrazem od stanu NY. Liściaste lasy,lekko naznaczone piętnem jesieni "falują" daleko w górzystym terenie. Schludne,czyste miasteczka,rzeczki i mosty mijamy jak we śnie - nic ciekawego. Nitki splątanych autostrad, wiodące gdzieś daleko w głąb Ameryki, realizują marzenia współczesnych osadników- bez zmian-jak dawniej, ale w teraźniejszym tempie. Jesienne zbiory kukurydzy powoli zaczynają znaczyć krajobraz. Zbliżamy się do pasa żywnościowego Ameryki - wybitnie rolniczych Stanów. Wszędzie kukurydza - niekończące się rdzawe pola. Pojedyncze farmy,ze sterczącymi zbiornikami na ziarno i gdzieniegdzie pasące się bydło, urozmaicają krajobraz - kompletna nuda.
Moi dwaj synowie Mariusz i Tomek, z którymi podróżuję nudzą się niemiłosiernie, a na dodatek mała kabina ciężarówki nie jest zbyt komfortowa.
Droga nr.70 prowadzi przez środek Ameryki. Mijamy rolniczy stan Illinois, gdzieś niedaleko jest Chicago. Niekończące się pola, a człowieka nawet na lekarstwo. Mijamy kolejne Stany. Cały czas mkniemy przez pas rolniczy Stanow Zjednoczonych.
Nareszcie legendarne Colorado. Zamiast bizonów pasące się czarne krowy. Długa dyskusja na temat czarnych krów nie przyniosła rozstrzygniecia - sadzę, że są bardziej dostosowane do tej dziczy. Łagodne pagórki porośnięte kępami drzew, żywcem wyjęte z kowbojskich filmów. Dopisałem w wyobraźni stada bizonów, polujacych Indian i wyszedł mi film "Tańczący z wilkami".
Pierwszy mój steak na "dzikim zachodzie", wielki na cały talerz - trochę niedopieczony - spałaszowałem z apetytem. Żołądek nie przyzwyczajony do takiej góry mięsiwa zbuntował się, wymuszajac wewnętrzne przyrzeczenie, nigdy więcej półsurowego pożywienia mieszkanców "dzikiego zachodu"!
Mijają długie godziny jazdy w tym urozmaiconym, surowym krajobrazie.Mijamy Denver i wjeżdżamy w Góry Skaliste. Pagórki zamieniają się w wysokie szczyty. Mozolnie wspinamy się wyżej i wyżej, aż na wysokości gdzieś ok. 2000 - 2500 tys. metrów autostrada przybiera względnie poziome położenie. Moje pierwsze wysokie góry, wywarły ogromne wrażenie - są piękne. W asyście chmur i śniegu, w kolorach zachodzącego słońca, wdzięczyły się do nas uśmiechem wszechświata. W jednej chwili zrozumiałem, dlaczego ludzie kochają góry. Zafascynowani jednym z kolorowych miasteczek, skręcamy w jego wąskie uliczki.Wszędzie pamiątki z przeszłości.Akcesoria rytualnych obrządków Indian, stara broń, odzież - dosłownie wszystko co się wiąże z przeszłościa - nawet stary, muzealny pociąg kolejki wąskotorowej.Zachęceni nazwą "Buffalo", małej restauracyjki wstępujemy w jej podwoje. Wystrój wnętrza zrobiony jak w starych filmach - nie ma tylko "panienek", zamiast nich kręcą się pulchne kelnerki profesjonalnie serwujac smakowitości tutejszej kuchni. Skosztowałem steaka z bizona. Myślę, że tylko z przekory, aby kiedyś było czym się pochwalić. Słońce zachodziło już za górskie granie, pieszcząc promieniami ich szczyty, kiedy wyruszyliśmy w dalszą podróż. Było bajecznie. Kłębiaste chmury, rwały się o ośnieżone szczyty wróżąc deszcz. Narciarske zjazdy i świetne zaplecze ściągały tłumy turystów łaknących piękna i emocji. Początek sezonu był niedaleki. Lunął rzęsisty "gruby" deszcz, który szybko minął rozszczepiając promienie zachodzącego słońca na fantastyczne kolory tęczy.
Zbliżała się noc. Mijaliśmy małe, górskie miasteczka, strumyki, jeziorka. Szukając motelu długo błądziliśmy wąskimi uliczkami górskiego osiedla. Hurra!!!...znaleźliśmy. Motel pod nazwą "Comfort Inn" okazał się własnością polskich górali.
Po miłej pogawędce udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Skoro świt byliśmy już na nogach. Słońce jeszcze kryło swe lico w labiryntach nocy, szykując się do odwiecznej codziennej wędrówki po nieboskłonie. Góry chlusnęły zimnym, ożywczym tchnieniem budząc z odrętwienia nielicznych mieszkańców i porannych podróżnych z nocnych koszmarów, niezwykle ciemnej nocy. Duchy Indiańskich przodków, buszujące nocą, rozpłynęły się wypaliwszy fajkę pokoju z rzeczywistością budzącego się nowego dnia.
Nie nękani przez nocne duchy wyruszyliśmy w dalszą podróż. Powoli piękne Góry Skaliste przechodziły w mniejsze szczyty, nie budząc takich emocji jak na początku.
W naszym wykonaniu zaczęły się refleksje i rozważania - ile to potrzebowali włożyć wysiłku, mądrości i siły woli Indianie i pierwsi osadnicy, aby przekroczyć te góry - niesamowite. Zjeżdżając w dolne partie napotykaliśmy coraz więcej górskich potoków, mostów odgrodzonych wysokim, kamiennym naturalnym murem. Wzniesienia stały się łagodne, porośnięte świerkiem i sosną.
Zaczynał się półpustynny krajobraz zmiksowany z niewysokimi górami.
Stany Arizona i Utah powitały nas piękną, słoneczną pogodą. Znikły upiorne, pustynne wiatry traktujące nasz samochód jak dziecinną zabawkę, w rękach rozkapryszonego dziecka. Ostatnie śniadanie tej czterodniowej podroży zjedliśmy w wypełnionej po brzegi małej restauracyjce w Stanie Utah. Obsługa sprawiała wrażenie jakby nie istniało nic ważniejszego od klienta. Tak było na całej trasie podróży. Sprawdzało się często powtarzane porzekadło - "Nowy Jork to nie Ameryka".Spartańskie skromne porcje nowojorskich "odchudzaczy" jaskrawo kłóciły się z ogromnymi porcjami tutejszej kuchni. Naprawdę trzeba być w świetnej formie, aby skonsumować naraz takie góry pożywienia, chociaż do ułomków się nie zaliczam. Parę pamiątkowych zdjęć, i udajemy się w dalszą podróż konsekwentnie zbliżając się do celu. Znany, powtarzający się krajobraz nie budzi emocji, chociaż kolorowe niskie góry są piękne. Mijamy oazy zieleni, które rodzą wsie i miasteczka. W niedalekiej przyszłości, niektóre z nich będą dużymi miastami. Wiem co piszę - byłem tu kilka lat temu, teraz zastałem wielkie zmiany, szczególnie w stanie Nevada.
Mariusz snuje długie, niekończące się opowieści, dając przykłady dynamicznego rozwoju tego regionu. Od kilku dobrych lat jest mieszkańcem Las Vegas. Zbliżamy się do przedmieść tego miasta.
Jeszcze niewysokie góry o pięknej czarnej skale...i już półpustynia zasiana przez wiatry kolczastymi kaktusami i roślinnością odporną na susze,rozpaczliwie szukającą odrobiny wilgoci w skalistym suchym podłożu. W dali kontury gór wczepione w kłębiaste szare obłoki. Jest piątek - piątego października godz. 6.15 wieczorem 2007roku. W Polsce sobota godz. 3.15 nad ranem. W objęciach szarego kurzu pojawia się smętne w moich oczach Las Vegas.
Pierwsze domy tego miasta. Wkoło nich szpalery drzew, wyschnięta trawa. Pusto - żywej duszy, tylko pędzace samochody i mnóstwo rozjazdów z autostrady na której się znajdujemy. Mieszane uczucie niepewności zrodzonej przez inność. Oczy nawykłe do oglądania na każdym kroku "wielkiej wody" w Nowym Jorku rejestrują w świadomości negatywnie pustynne twory przyrody. Dobrze wiem, że jest to tylko początkowe odczucie - czas zrobi co do niego należy. Skręcamy z autostrady w jedną z ulic wiodącą do miejsca docelowego podroży. Niska zabudowa, odgrodzone prywatne posesje tchną indywidualnością. Mnóstwo narzędzi do robienia biznesu w postaci sklepów, restauracji,biur,salonów samochodowych, itp. Daleko w centrum miasta sterczą wieżowce - miejsce światowego hazardu. Ciągną tu tłumy amatorów łatwej fortuny do otwartych całą dobę kasyn. Tu się "przewala" miliardy dolarów. Odbywają się też mistrzostwa "krwawych sportów", nie będę robić "wyliczanki" , bo zna je każdy. Odbywa się wszystko to, co napędza biznes.
Wzorowy porządek na posesjach robi wrażenie. Często zmieniamy ulice - czuję się zagubiony, nie lubię nierozpoznawalnych miejsc.
Nareszcie w domu.
Pustynna "lepianka" (tak nazywam pustynne domki, zresztą bardzo ładne o pomysłowej architekturze) przygotowana do przyjęcia nowych lokatorów.
Czy zaakceptuje mnie oaza zwana Las Vegas? - Dowiem się tego już w niedalekiej przyszłości.
Władysław Turczuk