Dziś Memorial Day*. Poniedziałek kropił promieniami słońca, pędząc tłumy ludzi do cienistego Prospect — Parku, jak na pustyni tabuny koni do życiodajnej oazy. To i ja zaryzykowałem, chcąc zażyć joggingu wzorem podpalanych tubylców, zrzucających zbędną nadwagę. Zamiast me nogi ponieść na asfaltową bieżnię, skierowały się, jak zaczarowane do siedziby czarownic, malowniczo położonej nad samym jeziorem w parku. Niewielkie molo naprzeciwko pałacyku po przeciwnej stronie jeziora było puste! Wyjąłem z plastykowej torby zeszyt i zacząłem notowac jakieś istotne, według mnie ciekawostki, raz po raz czyszcząc zachodzące mgłą okulary, nie miałem nastroju do pisania, patrząc na rajski zakątek. Podziwiałem kolumny latarń przed błyszczacym w słońcu pałacykiem, który zwodniczo tonął w wodach jeziora.
– A to co za potwory! — machnąłem ręką przed okularami, potwory cofnęły się na bezpieczną odległosć, aby za chwilę zawisnąć znów przed moimi oczami. Zdjąłem “patrzałki”, aby zweryfikować sytuację.
Pięć ogromnych żukopodobnych, wypasionych owadów krążyło nad moją głową.
– Jak niemieckie samoloty w czasie drugiej wojny światowej nad Warszawą — kojarzyłem sytuację.
Zacząlem wymachiwać zeszytem, aby odpędzić intruzów. Ale gdzież tam!
Stałem jak głupek wymachując rękami.
Szkoda — blisko, cichutko śpiewał pieśń radości parkowy wodospad, a na nieliczne utopione w wodzie pnie wdrapały sie błotne żółwie, opalając na słońcu swoje kształtne łebki. Parkowi paparazzi robili zdjęcia , polując swymi kamerami na ciekawe ujęcia kaczek, miłosne pozycje żółwi, czy zabłąkanego kolorowego ptaka, który zrezygnował z poobiedniej, chłodnej sjesty i błąkał się jak opętany po parku.
– Pal was licho — mruknąłem, pokonany przez żuki olbrzymy, skierowałem się do parkowego pałacyku , aby wypić mocną kawę.
Minąłem drewniany mostek, pod którym radośnie szczebiotały jaskółki, zlustrowałem mały wodospad, minąłem Chińczyka, grającego na trąbce jakieś melodyjne wywijasy — okrążając jezioro, wszedłem do pałacyku. Przez cały czas mego pobytu w parku, gdzieś z daleka gwałciło moje uszy dalekie, głuche dudnienie afrykańskich bębnów.
– Znów Afryka — pomyślałem, parząc sobie gardło, czarną jak ten kontynent kawą.
– Muszę zobaczyć — podjąłem szybką decyzję.
Kierując się głosem bębnów, który wabił spacerowiczów swą tajemniczością, jak światło ćmy — krętymi alejkami zbliżyłem się do tajemniczych muzyków.
Skądinąd wiedziałem, że muzyka tam — tamów leczy chore stawy i kolana. Już raz próbowałem chłonąć energię z afrykańskiego bębna, co opisałem w opowiadaniu “Bęben”.
Przy parkowej obwodnicy, gdzie codziennie, bez względu na pogodę, było zawsze sporo biegaczy, rowerzystów i leniwych spacerowiczów, zgromadził się spory tłumek ciekawskich, kiwających się z przytupem w takt muzyki bębnów. Cały w skowronkach** dołączyłem do ciekawskich, energicznie przebierajac nogami wśród kolorowego tłumu na parkowej murawie.
– Gdyby widzieli to moi pobratymcy, a jeszcze lepiej dawni sąsiedzi i znajomi — skompletowany czubek, powędrowałaby opinia w świat, jak nic — pomyślałem.
W krótkich zielonych spodenkach i w letniej koszulce, prezentowałem się pewnie jak stary zdziwaczały harcerzyk.
– Co mi tam, jeden cudak wiecej, czy mniej w tym tłumie, co za różnica — kalkulowałem, usprawiedliwiając siebie z inności.
Dopiero kiedy znudził mi się egzorcyzm tańczącego tłumu, podszedłem bliżej do orkiestry, dyskretnie się przygladając, policzyłem kolorowe bębny i bębenki o zróżnicowanym kształcie i wielkości. Naliczyłem ich trzydzieści, grali w większości kolorowi, sadzę że Afroamerykanie, kilku w średnim wieku białasów, parę kobiet wystrojonych w krzyczące kolorami, długie spódnice i skąpe bluzeczki, przez które śmiało patrzyły na tłum hebanowe, obfite piersi.
Tłum dygał w takt bębnów, lecząc świadomie, czy też nieświadomie energią z dalekich kontynentów kolana i stawy, a może i dusze — kto wie, kto wie?
Stałem i patrzyłem.
– Hej men! — chcesz zagrać? — czytając z mej twarzy podziw dla muzycznej orgii, rzucił mi pytanie, jak dla psa kość, najbardziej wykolorowany grubas — chyba szef, tego energetycznego cyrku. Jego czarna twarz lśniła od potu, wyciśniętego jak sok z cytryny przez świąteczne emocje i upał. Była godzina druga po południu.
– Sto dolców, skombinuję instrument - spróbujesz?
– Dziękuję, ale nie — powiedziałem.
Polowanie na idiotów — wiedziałem coś o tym.
Niby niewinne pytanie, ale zgasiło moją wiarę w moc leczniczą tej egzotycznej muzyki. Ale czy tylko egzotycznej? — trudne pytanie, na które nigdy nie znajdę odpowiedzi.
Parkowy pałac czarownic rozsypał się w gruzy wraz z moimi muzycznymi ideałami.
*Memorial Day — dzień pamięci.
**cały w skowronkach — szczęśliwy na tę okoliczność (aut.)
Władysław Turczuk.