" niech ten co się cierni boi porzuci sen o róży"
anne bronte
Chciałem poznać bliżej człowieka nie znużonego współczuciem, jakim był mój nowy znajomy Josef. Jest dzień siódmego lutego dwa tysiące jedenastego roku. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Słońce na patelni Nowego Jorku topiło brudny śnieg, okraszony psimi odchodami, tworząc gęste kałuże ulicznego smalcu, skwapliwie omijane przez licznych spacerowiczów. Byliśmy umówieni z Josefem na godzinę dziesiątą rano. Właściwie to nie ja byłem zaprzyjaźniony z tym ciekawym człowiekiem, a moja dobra znajoma Marta. To z jej ust popłynęła ta opowieść, a ja tylko skromnie ją spisałem.
Marta poznała Josefa czternaście lat temu. Wtedy to zaczęła pracować u niego sprzątając skromne mieszkanko, w którym mieszkał wraz ze swoim partnerem. Po awanturze jaką zrobiła mu Marta, partner się wyprowadził, ale wizyty składał nadal. Josef był gejem. Pochodził z żydowskiej rodziny, która się go wyparła, ze względu na biologiczny skandal. Porzucony przez współplemieńców, osaczony pogardą, musiał nauczyć się żyć ze swoją innością. Biegły chyżo lata. Marta zaprzyjaźniła się z Josefem, który traktował ją jak siostrę, za wykonywaną prace sprzątaczki płacił jej uczciwie niezłe pieniądze. Częste pogawędki cementowały coraz bardziej przyjaźń. To on nauczył ją języka angielskiego. Język, język dbaj o język, mawiał. Marta była sprzątaczką, ale traktowano ją jak członka rodziny. Rodzina? - o ile można traktować jak rodzinę Josefa i małego, rasowego psa Samiego. Josef pracował w szkole - był szkolnym psychologiem. Dobrze wiedział, że szczęśliwy jest człowiek, co znajduje pokrewną duszę. Nie znoszę nudnego jarmarku osobowości. Mój wyostrzony instynkt zwietrzył inność. Zacząłem polować na wiadomości o tym człowieku. Była to prawie niewykonalna sztuka, aby wyciągnąć jakieś interesujące mnie sensacje od starannie wykształconej, skąpej w słowa Marty, trzeba było nieźle główkować. Szybko biegł czas zmieniając definicję współczesności. Marta nieświadomie stała się moim policjantem językowym tropiącym niezręczności i idiotyzmy. A ja pisałem koślawe wiersze w przekonaniu, że jestem najlepszy - zero pokory. Minęło kilka następnych lat, aż do feralnego dnia. Marta ciężko zachorowała. Diagnoza szpitalna - wrzody na jelicie grubym, w tym jeden pękł, zakażając okolice tego miejsca. Odwiedzałem chorą bardzo często. Podświadomie czułem, że jest to moim obowiązkiem. No i wtedy spotkałem tam Josefa. Stał przy oknie i płakał, kłaniając się Bogu. Odmawiał w swoim języku modlitwę, błagając o zdrowie swojej przybranej siostry.
Marta jest już po operacji. Dzisiaj chciałem spotkać człowieka. Zbliżała się godzina dziesiąta. Słońce znikło jakby znudzone czekaniem na honorowego gościa, jak królik w cylindrze iluzjonisty. Zaczęło padać. Ach, ta nowojorska pogoda westchnęła Marta.
Turczuk