Z każdym krokiem jaki stawiał Symeon w towarzystwie Amerykanina rosła w nim chęć walki. Bo czuł się jak Samson, który tracił siły po każdym bukiecie włosów obciętym przez oprawców. Symeon potrafił żyć między sekundami i praktycznym działaniu.
- Co on o mnie wie? - zadawał sobie pytanie, powracające jak bumerang do jego wysportowanego umysłu czynu.
- Czyżby, po tylu latach został rozpoznany? - doskonale wiedział, że gdyby Bolszewicy trafili na jego ślad, zginąłby w męczarniach. Tak rozmyślając, popychany przez swego prześladowcę w tłumie zesłańców upchanych jak foki na skrawku plaży, zdążali w ustronne miejsce - dziwne, ale przez nikogo nie zatrzymywani.
- Sala tortur? - błysnęła myśl w głowie Symeona.
Nie domyślał się nawet jak szybko zastanie zaspokojona jego ciekawość.
Jack brutalnie popychał swego jeńca w stronę pustego baraku, którego jedna strona dachu zawaliła się pod naporem śniegu, tworząc księżycowy bałagan artystycznie przysypany białym dywanem.
Obóz znajdował się nieco za Władywostokiem. Ogrodzony niechlujnie kolczastym drutem, a jedyną łącznością ze światem, były tory kolejowe biegnące, hen daleko w bezkresną biel syberyjskiego świata. Tory kończyły swój bieg w kopalniach złota w dorzeczu rzeki Kołymy i złotonośnych gór Czerskiego w obwodzie Jakuckim. Symeon wiedział, że jeszcze przed wiosennymi roztopami zesłańcy zostaną przetransportowani w miejsca przeznaczenia. Więźniów pilnowało kilku strażników uzbrojonych w długie karabiny na których lśniły w słońcu bagnety, każdy z nich miał wielkiego syberyjskiego psa.Najokrutniejszym strażnikiem był jednak mróz,przed którym ucieczka bez pomocy z zewnątrz była bezcelowa. Do obozu przylegał niewielki szpital, a dalej wojskowa baza, skąd na uśmierzenie każdego buntu więźniów wyruszała ekspedycja karna, która zabierała najbardziej krewkich straceńców - co było wyrokiem śmierci. Porwania obawiał się Symeon. Ale najbardziej skutecznym strażnikiem był mróz, a latem syberyjskie komary.
Dwaj mężczyźni zbliżyli się do uszkodzonego przez śnieg baraku. Amerykanin pewnym krokiem podszedł do ściany i odchylając dwie poluzowane deski wpuścił do środka swojego więźnia, dyskretnie rozglądając się wkoło. Sprawdzał czy nie są śledzeni. Symeon dostrzegł w jegu ręku rewolwer - zdążył już wymienić nóż na nowy straszak, nie będąc ściganym przez natrętne spojrzenia więźniów. Więzień omiótł wzrokiem ogromne pomieszczenie zagracone starymi pryczami, zgniłą słomą i zawalonym dachem przykrytym brudnym śniegiem.
Już czas - pomyślał Symeon. Długa lufa rewolweru wbita w jego bok, zachęcała do pójścia w głąb baraku, grożąc śmiercią w razie nieposłuszeństwa, lub jakiejkolwiek samowoli. Do jego uszu doszło tęskne zawodzenie akordenu, gdzieś z wojskowej bazy lub szpitala niosące przesłanie daleko po syberyjskim pustkowiu. Było to tak nietypowe, że cały obóz zamarł wschłuchując się w muzykę miłości, o dziewczynie, która czeka. Symeon czuł instynktownie, że piękna, żałosna pieśń skierowana jest do niego. Nawet Amerykanin wsłuchiwał się w melodię stając się mniej czujnym.
- Teraz!!! - podjął decyzję Symeon. Odwrócił się błyskawicznie bokiem do swego prześladowcy, schodząc z linii strzału, podbijając jednocześnie kantem lewej dłoni uzbrojoną rękę, a prawą wyłuskując rewolwer, jakby była to dziecinna zabawka.
- Oddaj broń!!! - usłyszał za sobą rozkazujące słowa.
- Wolę zginąć! - powiedziawszy to, skierował rewolwer pod swoim lewym ramieniem w stronę swego nowego przeciwnika naciskając na spust. Usłyszał suchy trzask iglicy....i nic.
- Nie zginiesz - usłyszał odpowiedź.
- Mówiłem ci Jack bądź ostrożny - powiedział do Amerykanina nieznajomy, który stał z wielkimi jak spodki oczami, nie wiedząc co się dzieje. Cała akcja trwała ułamki sekund.
- Dobrze, że wyjąłem kule, bo bylibyśmy już trupami, a nasze ciała odnalezione na wiosnę, napoczęte przez obozowe gryzonie, trudno byłoby rozpoznać.
- Nie chcę wymieniać życia na medale - mruknął nieznajomy.
Władysław Turczuk