Niebezpieczny poker
Życie rozdawało znaczone karty
w pokera grał nimi z losem czas
chciał wygrać przeszłość człek uparty
powroty nie wyleczą błędów w nas.
Fu, obrzydliwe miasto. Nisko płynące, zadziorne chmury pluły drobnym kapuśniaczkiem, topiąc w falach depresji pozytywne myśli. Smutne, ciemne łaty oceanu po prawej stronie autostrady pieczętowały stan duchowy Jacka.
Po dziewięciu latach w Stanach wracał do kraju!
- O, kurcze! - zaklął szpetnie. Przypominając listy "życzliwych" i dyskretne telefony z przed paru lat.
Szczególnie utkwiły mu w pamięci dwa paszkwile od żony przyjaciela. Pierwszy, raczej w łagodnej formie, informujący o romansie męża. Drugi, pełen żalu i pretensji do jego, Jacka. Jakby to on był winien tej miłosnej zadymie.....że swego męża Edka już przeklęła, jego koniec bliski, a tę sukę Baśkę, też by załatwiła specjalnymi czarami, ale szkoda jej naszych dzieci. Błagała, aby Jacek coś z tym zrobił.
- Akurat - pomyślał, przypominając z niesmakiem krewką żonkę, z którą ożenił się dla jej nieprzeciętnej urody; - no i ta ciąża.
- Tak, młodość nie wybiera- ślepa miłość, wspierana przez żądzę robi swoje - Jacek głośno westchnął.
- Nie cieszysz się z powrotu? - chciał zagaić rozmowę przypadkowy znajomy, który odwoził go na nowojorskie lotnisko JFK.
Jacek nie odpowiedział, nie był dzisiaj skory do pogawędek.
- A, niech to szlag!- zawsze zasranym na wierzch -przypomniał ulubione powiedzonko swojego ojca, który zmarł rok temu z ostatnim słowem imienia syna jedynaka na sinych ustach - gdzie jest Jacuś?
Łzy przerwały jego oczną tamę, nieśmiało orząc bruzdy na rasowych, męskich policzkach Jacka. Był przystojnym 43-letnim mężczyzną, mierzącym metr osiemdziesiąt dwa wzrostu.
Kierowca niespokojnie poruszył się, zerkając we wsteczne lusterko.
- Jest ok. - mruknął pasażer, odgadując nieme pytanie kierowcy.
Dusił się w garniturku dżentelmena, kupionym przed wyjazdem wraz z długim płaszczem dyskretnie szpanerskim jak na owe czasy.
Dojeżdżali do lotniska, okrążonego serpentyną pajęczyn wjazdów, podjazdów i całego gówna zwanego nowoczesnością.
- Bunkry nowoczesności, ukute pozorną "prawie" wiecznością, podziwianą przez narody świata znudzonych barwami przyrody - konkludował Jacek.
Wtedy nie wiedział, że pokerowe, życiowe rozgrywki zweryfikują jego poglądy - nie był graczem, a tylko zabawką w rękach bezwzględnych graczy.
Nareszcie JFK. Ubabrane deszczową, smutną paplaniną chimerycznej, smutnej pogody, nie prezentowało się radośnie. Jacek instynktownie wiedział, żegnając NY, że kończy się na zawsze stare, a zaczyna nowe.
Był 1994 rok, początek grudnia. Wtedy jeszcze na lotniskach odprawy paszportowe były szybkie i bezbolesne, przynajmniej w Stanach.
- Żegnaj Ameryczko! - zapałał ironią Jacek, sadowiąc się wygodnie "w okratowanym indywidualnie" fotelu.
Kilka formalności w angielskim bełkocie stewardessy i Boeing 737 ostrożnie kołując wbił się wreszcie w kołtun chmur w poszukiwaniu błękitu nieba.
Jacek dyskretnie rozejrzał się po współpasażerach.
Emigracyjny światek rodaków głośno rozprawiał o amerykańskich sukcesach. Ubrani w wytarte dżinsy i koślawe adidasy mężczyźni w większości w średnim wieku, stwarzali pozorną namiastkę nowoczesności. Jaskrawo wydekoltowane panie, odważnie prezentowały swoje wdzięki, które przedzierały się przez kuse bluzeczki i spódniczki.
Jacek wyłuskał tę grupę pasażerów wśród kolorowej inności, chcąc mieć jakąś skalę porównań do własnej osoby.
- Wyszedłem na wsiowego przygłupa przez swój strój -dyskutował w myślach sam z sobą.
- Wszyscy na luzaka, a ja opięty garniturkiem, okryty tym luźnym płaszczem - robol rżnie biznesmena - pomyślał z niesmakiem o sobie
Po ośmiogodzinnym tłuczeniu się podniebnym szlakiem, usłanym turbulencjami i niebotycznym stresie Jacka, bez żadnych przykrych przygód samolot wylądował bezpiecznie na lotnisku Okęcie w Warszawie.
- Co za ulga!-Jacek był szczęśliwy.
Nawet jesienno-zimowa plucha siejąca drobnym śniegiem zmiksowanym z deszczem, wydawała się słoneczna!
- Kocham was rodacy, jestem w domu!-łzy niepewnie zakręciły się w oczach Jacka - dziewięć lat próżni, pomyślał.
Odebrał w hali przylotów swoje dwie duże walizy i z podręczną torbą na ramieniu kroczył niepewnie rozglądając się wkoło ku nowej przygodzie, zwanej niezbyt pieszczotliwie życiem. Dwoje celników -kobieta i mężczyzna w wieku grubo po trzydziestce bacznie obserwowało "zamożnego" w ich oczach Amerykanina.
- Dawaj prześwietlimy te walizy - polecił obcesowo celnik.
Celniczka z pogardą patrzyła w okno odczuć Jacka, oczy - czytając jak z księgi jego reakcje niedowierzania i konsternacji na brak profesjonalizmu urzędników, bądź co bądź zobligowanych swoją funkcją do grzeczności.
- Przewozisz za dużo butelek alkoholu!-orzekła zabarwionym groźbą głosem.
- Musimy je skonfiskować - dodała, zalotnie stawiając prawą stopę na transportowym wózku, co spowodowało podwinięcie służbowej spódniczki.
- Niezła jesteś.....gdyby nie te prymitywne odzywki, byłabyś dobrą reklamówką turystyczną -lotem błyskawicy mignęła myśl w głowie Jacka.
- Podzielisz się to przepuścimy - zawyrokował filozoficznie celnik.
Jacek zdębiał, stał jak kołek patrząc na celników.
- Czy to żart? - zdołał wydukać.
- To co mamy skonfiskować pięć butelek nadwyżki?
- Dobrze, ale ja je zabiorę wracając - szepnął Jacek.
- Ok. zmykaj kołku elegancie, ale do nas jeszcze wrócisz - powiedział pogardliwie celnik.
Jego słowa okazały się prorocze, ale Jacek o tym jeszcze nie wiedział.
Ciągnął za sobą nieszczęsne walizy z prezentami rozmyślając o zaistniałej sytuacji.
Sztywne powitanie z żoną Basią, z synem Kubą i zawsze uśmiechniętą szwagierką Zosią. Kilka zdawkowych zdań. Jacek został "załadowany" do mercedesa i samochodzik ruszył z kopyta w Polskę do wsi K...... Opuszczając lotniskowy parking, pasażer sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki -moje dokumenty!- musimy wrócić, zostawiłem je na biurku celników!
- Jacek przypomniał słowa celnika - jeszcze do nas wrócisz! - ale pech.
Ze spuszczoną głową, upokorzony powitalnym hallo, niepewnie szedł na dywanik pokory.
Przywitały go uśmiechnięte twarze celników, a mówiłem, że wrócisz - bezczelnie rzekł celnik.
Jacek wyciągnął czterdzieści dolarów i bez słowa położył na biurku, odbierając komplet dokumentów.
Znów był szczęśliwy.
Grudniowa chlapanina otulała szczelnie samochód. Wycieraczki pracowicie czyściły przednią szybę raz po raz ochlapywane przez mijane pojazdy jesiennymi pomyjami.
Niepewna, nerwowa atmosfera wisiała jak klątwa przeszłości na mglistym, zachmurzonym niebie.
Jacek starał się nawiązać jakąś nić porozumienia z trzynastoletnim synem, ale ostrzegawcze spojrzenia matki skutecznie rwały te próby.
- Co jest grane, dlaczego Kuba jest taki spięty?-rozmyślał ojciec.
Było samo południe. Rąbek słońca wyjrzał ciekawie zza chmur rysując jasne łaty przed autem, dzielnie brnącym wśród kałuż topiącego się śniegu.
Po niewielkim błądzeniu znaleźli właściwą, południową trasę i już mniej nerwowo mknęli ku przeznaczeniu.
- Ładny samochód - zagaił żonę Jacek.
- Jest dziesięcioletnim staruszkiem - odparła.
Kierowała samochodem niepewnie, zjeżdżając na pobocza przy każdej mijance z samochodami jadącymi z naprzeciwka. Nerwowy grymas nie schodził z umundurowanej pudrem twarzy, przyozdobionej dyskretnie amerykańską dekoracją - piegami, które dyskretnie przedzierały się przez nadwątlony czasem makijaż. Obserwując profil żony, przysłuchiwał się chaotycznej konwersacji Kuby z ciotką Zofią, która natarczywie pytała chłopca, czy kocha tatusia.
- Głupia baba-pomyślał Jacek, swoimi pytaniami peszy chłopaka wstydliwie spuszczającego oczy pod ciężkimi spojrzeniami ojca, a wtedy jego pokryta młodzieńczym trądzikiem twarz czerwieniała.
Po dwóch godzinach jazdy pogoda się zmieniła. Zraniona chlapaniną ziemia zaczęła zamarzać, a cieniutka warstwa śniegu litościwie przykryła jej niedoskonałości. Mijane wsie i miasteczka zaczęły lśnić jak na zimowych pocztówkach. Obficie zaopatrzone sklepy w mijanych miastach zapraszały reklamami, a wsie straszyły jesiennym bałaganem, jakże miłym dla oczu Jacka. Nie było sztucznego, amerykańskiego porządku wielkich miast.
Minęli Rzeszów i po godzinnej jeździe lokalną drogą, nie osaczeni przez jej jakościowe pułapki dojechali do celu swej podróży.
Malutka wieś K........liczyła osiemdziesiąt duszyczek w większości ludzi starszych wiekiem, schorowanych i zmęczonych życiową tułaczką w zawodzie rolnika. Młodzież w znakomitej większości wyemigrowała za pracą. Część mężczyzn delektowała się codziennie piwem w miejscowym sklepie, który mijał samochód z niekonwencjonalnym gościem.
Pojazd odprowadzany zawistnym okiem nielicznych sąsiadów, wjechał na podwórko jednego z gospodarstw. To była rodzinna posiadłość Jacka. Walący się płot mówił wiele, tylko w dobrej formie dom i budynki gospodarskie mogły cieszyć oko. Wszyscy wysiedli z samochodu.
- To policjant mego sumienia - Jacek z ciekawością notował w pamięci negatywne zmiany.
- Stoję w tym garniturku wystrojony jak traktorzysta na swoim wesele, a "łby" z sąsiednich okien szykują wiadomości w plotkarskim światku - znał to środowisko, za którym tak tęsknił.
- Idziemy do chałupy, stara czeka! - obcesowo przerwała jego rozmyślania Baśka.
- Ona nigdy się nie zmieni, rani bez wyjątku, których kocha i nienawidzi - dzieli równo, pomyślał Jacek.
Brudny, jesienny zmierzch smutkiem witał nowo przybyłych, którzy weszli wraz z całym majdanem torb i waliz do wystrojonego czerwoną cegłą domu mieszkalnego.
- Ja go budowałem i wszystko pójdzie " w marność"-lamentował w myślach Jacek.
Matka przywitała łzami syna marnotrawnego, który stał przystępując niepewnie z nogi na nogę, jej pobrużdżone wiekiem policzki lśniły szczęściem w cieniu zapadającego zmroku.
Po krótkim przywitaniu i rozdaniu prezentów, zasiedli do obficie zastawionego stołu. Zbiegli się sąsiedzi i sąsiadki zaproszeni na akt powitania. No i zaczęła się jazda bez trzymanki. Alkohol i przyśpiewki, którym wtórował jesienny wiatr, wyprodukowały rzewne opowiastki gdzieś z dalekiej przeszłości. Jak wynikało z przyjacielskich pogawędek, miejscowi wiedzieli więcej o Ameryce jak przybyły stamtąd gość.
Jacek milczał.
Nigdy nie zapijał się w nieskończoność wiedząc, że nadużywanie alkoholu, to jedna z cech wyróżniające człowieka od zwierzęcia.
Pogodne uśmiechy gości wskrzeszone przez alkohol, jak w piecu emocji rozjaśniały ich lica.
Pogawędki stały się wylewne i szczere, Jacek połykał lokalne wiadomości, selektywnie starając się odrestaurować miniony czas. Miał ambicję wiedzieć.
- Nie zapominaj, o czym nie powinieneś wiedzieć, bo rodzina się rozsypie - napominał siebie.
Władysław Turczuk