Boro-Park na dolnym Brooklynie, zasiedlony od dawna przez ortodoksyjnych Żydów, opływających w doczesne bogactwa, jak i kontrowersyjną biedę znikomej ich mniejszości. Wkoło wianuszek gotowych na wszelakie usługi "współczesnych niewolników" ze wschodniej Europy i państw Trzeciego Świata.
Wiosna, jak niemowlę raczkowała czyniąc próby stania na własnych nogach, walcząc o wpływy z zimą - chimeryczny New York witał nowy cykl roku.
Na szesnastej Alei i czterdziestej czwartej ulicy, stoi czteropiętrowa kamienica czynszowa, zamieszkała w większości przez Polaków. To w jej wnętrzach rozgrywają się osobiste dramaty naszych rodaków. Pragnę opisać jeden z nich, który wrył się w moją pomięć na zawsze.
Jest sobota. Pukam do drzwi oznaczonych siódemką na parterze. Tam mieszkają moi znajomi, których w pewnym stopniu uważałem za swoich przyjaciół. Odwiedzam ich niekiedy. Godzina ósma rano, po wielokrotnym dobijaniu się, zza drzwi dochodzi wreszcie powitalny głos.
- Co za ch*j znowu? - padło rutynowe pytanie.
- To ty! - właź, a butel przyniosłeś? - nie przyniosłeś, to wal do muzycznego, bo zabrakło gorzały. Dając dyrektywy niechętnie wpuścił mnie do mieszkania główny zakrapiajło. Czyli właściciel apartmentu - apartmentu? - cha, cha, cha...
Za progiem jako pierwszy powitał mnie kwaśny odór alkoholu, przepoconej odzieży i ulubieńca moich przyjaciół, chińskiej kuchni - w glorii tych zapachów stał mój znajomy.
Krótki korytarz i drzwi do pokoju. Idziemy dalej - mijamy kuchnię, zastawioną bałaganem alkoholowych biesiadników, skręcamy w lewo i mamy pokoik w kłębach tytoniowego dymu i pięciu podpitych zdrowo mężczyzn, w tym jednej kobiety, o pięknych blond włosach.
- Co z tobą Zosiu? - spytałem, patrząc na siną twarz kobiety.
- "Korsarz" tak mnie urządził - odrzekła.
- Kto to Korsarz?
- Ten ch*j bez oka, z którym mieszkam ostatnimi czasy.
- Idź na Policję - doradziłem.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, nie drążyłem tematu, ostrzeżony nieprzychylnymi spojrzeniami budowlanych osiłków.
Niegdyś ładna twarz Zosi była granatowa, dosłownie granatowa, bez białego tła - okropny widok. Zapadło żenujące, długie milczenie. Czyżbym pytaniem popełnił nietakt? Przywitałem się wylewnie ze wszystkimi kolesiami, nie mijając pięknego wypasionego, granatowego kota, którego kolor kojarzyłem z aktualnym kolorem niegdyś ładnej buzi Zosi. Przez otwarte okna wdzierał się "zapach" śmiecia, wyrzucanego na składowisko, znajdujące się tuż za oknem. Niesamowita zapachowa mieszanka. Niechlujne, brudne pomieszczenie z dwoma rozbebeszonymi łóżkami, parę krzeseł, mały stoliczek, telewizor, mnóstwo pustych butelek, resztki jedzenia... Obgryzione żeberka leżały spokojnie pod ścianą, jako nagroda dla kota za dobre sprawowanie. Kara za niezdyscyplinowanie, to będący zawsze pod ręką ręką but, który lądował na tłustym karku kota.
Miał łapać myszy i karaluchy, które wędrowały z przyległego wysypiska śmieci czynszowego budynku, a nie leniuchować i uganiać się za kocimi ślicznotkami. Z pobliskiej synagogi dochodził śpiew ortodoksyjnych "pejsatych," ubranych na czarno Żydów, dopełniając wrażenia jakiejś dziwnej atmosfery księżycowej epoki.
W takim "krajobrazie" rodzą się tragedie. Oto jedna z wielu, którą pragnę opowiedzieć, a znam ich sporo.
W sąsiednim pokoju mieszkał uczestnik libacji, bez stałej pracy. Dziurawa kołdra mówiła o historii palacza. Palił i zasypiał z tlącym się papierosem. Uwielbiał też gotowanie w czasie alkoholowego amoku. Dlatego straż pożarna składała dość częste wizyty "rozbrykanym" mieszkańcom apartmentu, ratując ich z opresji
Nadszedł feralny dzień. Wiosna zdobiła już ulice, parki. Napawała nadzieją na lepszą przyszłość. W godzinach wieczornych dwóch lokatorów spało snem sprawiedliwego, zapominając o bożym świecie, dzięki wypitemu alkoholowi. Wydobywający się z niedomkniętych okien dym zaalarmował sąsiadów.
Efekt balangi był tragiczny. Skurczone, spalone zwłoki smakosza alkoholu i namiętnego palacza, strażacy wyłowili z przyległego, małego pokoiku. Miał na imię Wojtek. Pochodził, gdzieś z okolic Ostrowa. Spokojny nie wadzący nikomu człowiek, w wieku trzydziestu sześciu lat - kawaler. Drugiego lokatora odratowano.
Ciało nie posiadającego zasobów finansowych Wojtka, spalono - prochy wysyłając pocztą morską rodzinie.
- Co po nim zostało? - zadałem sobie pytanie.
- Ironia, krążąca wśród tego światka bezduszności - pomyślałem.
"Wojtek marynarz" - tak ochrzczono, nieżyjącego kolegę, którego prochy długo nie mogły trafić do kraju, błądząc po wzburzonych wodach mórz i oceanów. Tak, jak i jego marzenia nigdy nie zrealizowane, ale zawsze podparte nadzieją.
Turczuk