Niebezpieczny poker cz. 2
Każda twórczość udaje prawdę, historia zmyślona nie mająca pokrycia w świecie realnym.
Późną nocą kończył się zakrapiany obficie przywiezioną z Ameryki gorzałą powitalny wieczór. Stare opowieści gości, wzmacniane częstymi toastami kończyły się wiarą, że święci i męczennicy panują zza grobu. Ciężki, wiejski bigos rozcieńczony alkoholem bezkarnie buszował w żołądku Jacka wzbudzając wymiotną opozycję, zmuszając tym przyszywanego Amerykańca do sprintów z ciepełka. Do ubikacji jako warta honorowa odprowadzała go dorodna wataha wiejskich psów, warujących wiernie przed domem w oczekiwaniu na balujących właścicieli czworonogów. Z jesiennego błota lekki przymrozek zdążył wyrzeźbić już artystyczne nierówności, leciutko polerując je białym szronem. Znajomy wiejski księżyc, zawisł na konarach bezlistnych drzew z ciekawością obserwując swego dawnego przyjaciela, którego otulał i pocieszał marzeniami przed wieloma latami. Szeroką Mleczną Drogą zdążała plejada gwiazd; Wóz Duży, Wóz Mały i cały zwierzyniec wszechświata z Gwiazdą Polarną na czele. Jacek patrzył jak urzeczony na cudowną alchemię nocy, stwarzającej wrażenie, jakby ktoś złapał niedźwiedzicę za ogon, wprawiając ją w ruch wirowy. Powróciły ze wzmorżoną siłą wspomnienia, wyciskając niechciane łzy. Jacek dokładnie usunął dowody słabości z oczu i policzków wcielając się znów w przystojnego dandysa. Już jako twardziel wrócił do balujących na jego cześć przyjaciół. Powitał go mezzosopran liryczny w wykonaniu zespołu Koła Gospodyń Wiejskich, wspomagany dzielnie niskim basem miejscowego sołtysa, przy akompaniamencie oparów alkoholu. Kochał tych ludzi. W większości starsi, w wieku jego mamy, byli dinozaurami przemijającej epoki. Szczerzy, bezpośredni, życzliwi - wspaniali ludzie.
- Czas kończyć powitania! - ogłosiła buńczucznie żona Baśka, wzbudzając tym wesołość nielicznych, pozostałych gości.
- Widzisz jak jej się spieszy do mężusia - ripostowała złośliwie starsza siostra Baśki, Zosia.
Jacek milczał. Doszedł do wniosku, że i tak go nikt nie rozumie, kiedy opowiada o Ameryce. Oni byli przekonani, że wiedzą więcej.
Było już dobrze po dwunastej w nocy, kiedy ociągające się towarzystwo po wypiciu "hołoblowego" hałaśliwie wytoczyło się się do swych włości. Znikła też asysta wiejskich psów.
Zmęczony Jacek zniesmaczony podpitą, hałaśliwą żoną w milczeniu szykował się do snu w drugiej połowie domu.
- A ty co szałaputo! - usłyszał za plecami głos, jestem twoją żoną, czy nie?
Z jej oczu popłynęły łzy, które z amerykańskiego twardziela uczyniły miękkiego, czułego cieniasa.
Była godzina szósta rano. Jacka obudziło pianie wiejskiego dzwonnika, koguta. Poza tym martwa cisza. Znikło bogactwo wypowiedzi gwiazd wraz z promilami wypitego alkoholu. Nawykły do całodobowego hałasu w wielkiej metropolii czuł dyskomfort. Cisza gwałciła jego uszy. Wstał, wypił piwo i położył się z powrotem obok Baśki. Odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Dzień przywitał go mgłą, która topiła wierzchołki drzew sosnowych lasów falujących wśród niskich pagórków. Było fantastycznie, pięknie. Do rzeczywistości przywołał Jacka współczesny rumak w postaci samochodu, cierpliwie czekający przed domem, przygotowany do niekończących się wizyt.
- Od kogo zaczynamy? - spytał gość zdezorientowany ilością wizyt wymienionych przez rezolutną żonkę.
Polska gościnność zaowocowała nie kończącym się kacem Jacka. Mimo to było wspaniale. Baśka była aniołem. Tylko niewykończony dom w pobliskim mieście przypominał i straszył okolicę oczodołami pustych okien. Parę lat wstecz Jacek dowiedział się, że finansuje zmieniających się przyjaciół żony. Przerwał budowę, kiedy zaczął otrzymywać pogróżki z ich strony. Chodziło o pieniądze na wykończenie domu. Teraz był gotów zapomnieć i skończyć rozpoczęte prace. Wszystko zapowiadało się wspaniale, mimo wyprzedanych maszyn rolniczych i sprzętu dobrze prosperujacego gospodarstwa. Jacek miał nadzieję. Wracał do Ameryki, aby zarobić i odbudować rolniczy biznes w kraju i skończyć budowę domu.
Trzy dni przed odlotem o godzinie piątej rano, domowników obudził głośny hałas dobijania się do drzwi, który wszystkich postawił na równe nogi.
Baśka wylewnie powitała nowych gości, a dokładnie dwóch w średnim wieku osiłków dźwigających pełną skrzynkę pomarańczy.
- Co to za ch*j u ciebie w łóżku? - zadał pytanie starszy z przybyłych. Zdezorientowany sytuacją, podejrzliwie rozglądał się po mieszkaniu, jakby szukał zaginionej kompanii wojska.
Baśka z mężczyzną wyszła przed dom, aby rozładować napiętą sytuację.
Tymczasem drugi z mężczyzn gęsto się tłumaczył Jackowi z niefortunnej wizyty; że on się nie miesza, a tylko w Niemczech pracuje z tym drugim. Za chwilę wraca do rodziny i zostawi kolegę u przyjaciółki.
- Szlag by to trafił - zaklął Jacek.
Powoli ubrał się i jak zbity, bezdomny pies powlókł się do mieszkania staruszki matki załamującej ręce nad zaistniałą sytuacją. Nie mógł sobie pozwolić na awanturę, która zamknęłaby mu powrót do Ameryki. Zostały przerwane wszystkie niedokończone wizyty, jakie miał złożyć dalszej rodzinie i przyjaciołom. Skazany na bezczynność, patrzył niewidzącym wzrokiem przez kuchenne okno. Żona, syn i przyjaciel rozjeżdżali się samochodem nie licząc się z jego uczuciami. Trzy dni zakrapiane wodą zapomnienia minęły jak z bata strzelił. Żona z uporem maniaka chciała wraz z synem odwieźć męża na lotnisko. Ulegając naciskom swego przyjaciela, zabrała i jego.
- Rodzinka w komplecie - pomyślał z goryczą Jacek.
Przepity Jurgen - tak nazywał się nowy lokator łóżkowy Baski, usadowił swój tyłek na przednim fotelu samochodu obok przyjaciółki i wydał polecenie odjazdu. Ale los jest kapryśny, sterowany przez boskie dyrektywy. Zgodnie z zasadą "wyroki boskie są niezbadane", Jurgen po półgodzinnej jeździe zaczął wymiotować. Mdlał i budził się, wyrażając dezaprobatę do obecności Jacka. Malutkie miasteczko D......... na trasie do Warszawy. Baśka wysadziła tam przyjaciela w malutkim lokalnym szpitalu. Tylko wierna zima, tak jak witała dywanem śniegu, tym samym uroczystym akcentem żegnała gościa, ścieląc białym dywanem mijany świat wrażeń Jacka. Dalsza podróż trwała w milczeniu. Syn Kuba wpatrzony w okno milczał jak zaklęty. Nareszcie Warszawa!
- Koniec udręki - odetchnął z ulgą Jacek, nie znajdując uzasadnienia dla postępku żony.
- Kuba proszę, zostaw mnie na chwilkę z mamą! - zwrócił się do syna Jacek, kiedy znaleźli się w hali odlotów na warszawskim lotnisku Okęcie.
Władysław Turczuk