Końskie myślenie
Wychudzony, brudny o długiej wypadającej, zimowej sierści, w kasztanowym kolorze mały tatarski konik, którego zapamiętałem lekko kulejącego na przednią, prawą nogę.
Kiedy mój tata go kupił, konik miał dwa lata. Pochodził z błotnych okolicznych torfowisk należących do wsi Zabłocie w gminie Nurzec brodząc po kolana w zdradliwych trzęsawiskach i uganiając się za końskimi przysmakami. Był wielkim indywidualistą w oczach kilkuletniego chłopca, jakim wtedy byłem.
Stał teraz dumny z podniesionym łbem łypiąc gniewnie ślepiami na nową rzeczywistość - zastanawiał się pewnie co z nim będzie. Uczyniłem powitalny gest wyciągając przyjaźnie rękę w jego kierunku, a on prychnął ostrzegawczo - tak po końsku, chciał mnie pewnie przestraszyć. Trzeba przyznać, że to mu się udało.
Tolerował tylko mojego tatę, który wiedział jak postępować z końmi. Nauczył się tego służąc przed II Wojną Światową w pułku ułańskim. Nigdy tym się nie chwalił - ja wiedziałem swoje. Przesiąknięty opowieściami jego pułkowego kolegi Michała/ aktualnie sąsiada/ o cyrkowych sztuczkach jeździeckiej szkoły, które deklasowały sprawność fizyczną współczesnych, filmowych kaskaderów. Tak już w okresie wieku dziecięcego zrozumiałem chwałę polskiego oręża - szczególnie jazdy, nawiązując do okresu przedwojennego. Dobrze wiedziałem, że do takiej kondycji fizycznej doprowadziły nadludzkie ćwiczenia na końskim grzbiecie, jak i na drewnianym, ćwiczebnym koniu - tak mi opowiadano w długie zimowe wieczory. Mało wtedy jeszcze wiedziałem, ale moja wiedza była i jest orginalna z pierwszej ręki bezpośrednio od polskich, a nawet carskich najemnych żołnierzy, którzy byli już starcami objuczonymi starymi rublami, które nie miały żadnej wartości, a dla nas służyły wiernie w dziecięcych zabawach. Pamiętam to jak dzisiaj.
Teraz patrzyłem na niewielkiego, krępego konika, który doskonale pasował do moich marzeń. Miałem już swoje dziecinne plany z nim związane.
Wkoło wiosna rodziła nowe życie. Nowe uczucia brzmiały głosami domowego inwentarza i ptactwa. Zmurszałe stare płoty oplecione kwitnącym zielskiem pyszniły się różnokolorowo w objęciach porannej rosy. Młode, piekące pokrzywy strzegły szpalerem dostępu do płotnych, wiszących ogrodów, oplecionych rozmaitością kolorowego zielska i kwiatów.
Wszędzie piękny naturalny bałagan, nawet słomiane dachy domów i inwentarskich zabudowań częściowo pokryte były żywą zielenią mchów. Mimo, że wszędzie zęby szczeżyła bieda - patrzyłem w niebo, wróżyłem z kłębiastych obłoków i byłem szczęśliwy.
W takiej oto scenerii witałem nowego mieszkańca w dolinie moich pięknych marzeń...a obiekt patrzył czytając moje myśli - kręcił łbem, prychał i grzebał ostrzegawczo przednim podkutym kopytem. Tylko nie waż się mnie tknąć - mówił gestami.
Minęło kilka tygodni. Konik,którego nazwałem "kasztankiem", dobrze podkarmiony i wyczyszczony zgrzebłem, prezentował się znakomicie. Jednak nadal mnie nie akceptował - mimo, że podsuwałem mu łąkowe smakołyki. Był nieprzekupny. Brodził sobie po błotach i wysokich trawach mając gdzieś moje przysmaki. A ja drżałem ze strachu, że się utopi.
Zacząłem realizować swoje marzenia. Chciałem z wypasów wracać konno nawiązując do bohaterów dawnej jazdy. Ale, niestety kasztanek z tym się nie zgadzał. Kiedy stawiałem go w rowie lub przy pniu, aby na niego się wgromolić, wiercił się niespokojnie, ostrzegając prychaniem.
- Tylko nie waż się mnie upakarzać! - krzyczał gestami.
Pewnego dnia, kiedy zaciągnąłem go do rowu, uparcie i niezdarnie ponawiając próby wdrapania się z niskiego nasypu na jego grzbiet, śmignął kopytami, trafiając mnie w klatkę piersiową. To ostudziło moje szkoleniowe zapędy na bardzo długo.
Mijały lata.
Kasztanek ciężko pracował na kilku hektarowym gospodarstwie - jak to na wsi w tamtych czasach, gdzie koń zastępował ciągnik. Ja również byłem bardziej dorosły, rezygnując ze zbyt ryzykownych prób jeździeckich. Koń skutecznie mi je wyperswedował.
Niestety zaczęła mu dokuczać chora noga nadwyrężona gdzieś we wczesnej młodości. Kulał coraz bardziej, a kulawy koń na wsi to wydany na siebie wyrok śmierci. On wiedział - stał smutny ze spuszczoną głową. Nigdy więcej nie spotkałem tak mądrego zwierzęcia. Był członkiem rodziny, czuliśmy to wszyscy - ja i moi rodzice.
Zaprzyjaźniony weterynarz dał jakąś maść, polecając częste, długie masaże chorej nogi.
Kasztanek po ciężkiej, żmudnej pracy całej mojej rodziny nad chorą nogą uzyskał dawną formę. Tak zostaliśmy przyjaciółmi.
Od tego czasu, wszystko się zmieniło. Przestałem go ujeżdżać, chociaż on już na to pozwalał - byłem chyba bardziej dorosły. Zacząłem nowe życie, przenosząc się do miasta. Swojego przyjaciela konia nigdy nie zapomniałem, chociaż próbowałem, miałem z nim sporadyczny kontakt. Interesowały mnie dziewczyny, a nie zapracowany konik.
Niestety kasztankowi na stare lata znów zaczęła dokuczać noga. Decyzja weterynarza była nieubłagalna. Należy go uśpić, aby nie cierpiał.
Ostatnie pożegnanie.
Podwórko, nowe budynki gospodarskie, nowy dom. Znikły stare płoty i zielsko, posesja została ogrodzona siatką. Znów wiosna, ale jakże inna, bardzo smutna. Na podwórku stary kulawy koń prowadzony na brukowaną polnymi kamieniami wiejską drogę, przy bramie odwraca łeb po raz ostatni, z jego oczu płyną łzy. On wiedział....
Władysław Turczuk