Aksamitna zemsta alkoholika
Mroźna zima lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Mała stacyjka w miejscowości S...., jednego z przygranicznych powiatów w Polsce "B" przy wschodniej granicy. Godzina pierwsza w nocy. Mały zaprzężony do sań konik ciagnął z trudem sanie poprzez oblodzone, wysokie zaspy śniegu. Okutane w ciepłe kożuchy dwie osoby, przedzierały się do pociągu, którego przybycie według rozkładu jazdy miało być na godzinę drugą piętnaście po północy. Pasażerowie szli obok sań, których płozy zapadały się od czasu do czasu w zaspach. Odciążali małego, odpornego na niewygody konika, który zapadał się po kolana w śniegu. Był on traktowany jak najbliższa rodzina. Ogromny księżyc kładł cienie przydrożnych, wystrojonych w biel śniegu, grusz i krzyży. Przejmująca cisza. Tylko skrzypienie płóz sań i kroków o śnieg
docierały do uszu dwójki podróżnych. Był siarczysty mróz. Od czasu do czasu w mijanych sosnowych zagajnikach, pękały rozsadzane przez niską temperaturę drzewa, wwiercając się w przeraźliwą ciszę.
- Mam złe przeczucie, zwróciła się do męża młoda kobieta - z jej ust wydobywały się ledwo widoczne kłęby pary.
- Musimy dzisiaj bardzo uważać, wsiowe pieski mogły na nas donieść.
- Widziałeś te światło w jednym z okien sąsiada? Jego zięć pracuje w urzędzie bezpieczeństwa. Pewnie całą noc pił u teścia ze swymi kolesiami, a teraz chcą na nas zapolować.
- Najgorsi są sąsiedzi udający naszych przyjaciół - mruknął mężczyzna.
- Nie kracz! - dodał, bo wykraczesz nieszczęście.
Tak rozprawiając dotarli do małej, leżącej nieco na uboczu stacyjki, okrążonej przez młode sosnowe lasy, ubrane w białe welony śniegu. Rozświetlone srebrem księżyca, tworzyły krajobraz godny bajek Andersena. Podróżni zatrzymali się w lesie około kilometra od stacyjki w obawie przed łapanką. Polowanie urządzali miejscowi milicjanci. Podróżni mieli pół godziny do przyjazdu pociągu, który z trudem przedzierał się do Warszawy, ale zawsze był w miarę punktualnie. W średnim wieku mężczyzna zaczął wyładowywać ciężkie paki z sań, które miały być przetransportowane na peron. Jego żona handlowała czym się dało, wożąc nadwyżki wyprodukowane w swoim gospodarstwie rolnym do stolicy. Tam, na Bazarze Różyckiego sprzedawała specjały spożywcze i własnej roboty, artystyczne wyroby - takie tam hafty, robione ręcznie swetry itp. Wracając z Warszawy przywoziła gotowe wyroby masarskie i różne fatałszki damskie, sprzedając je dla znajomych w swojej i okolicznych wsiach. Małorolna rodzina z trudem egzystowała, ale to tylko dzięki temu mikroskopijnemu handlowi. Biednie się wtedy żyło, oj biednie.
Trzy paczki z drobiem zostały już wyładowane z sań i czekały na transport w stronę peronu. Aby nie wpaść w ręce milicji, transport paczek z lasu odbywał się na pięć minut przed przyjazdem pociągu. Koń, który był uczestnikiem tego, jak na owe czasy przestępczego procederu, raptem zastrzygł niespokojnie uszami.
- Stój bo strzelam! - rozległ się w ciszy leśnej ostry głos rozkazu.
Zza sosen pokrytych czapami śniegu pojawił się milicjant w towarzystwie dwóch ormowców - od wszystkich jechało gorzałą.
- Wróg Polski Ludowej! - przedstawił mężczyznę swoim towarzyszom milicjant, przykładając pistolet do głowy walczacego o przetrwanie w tejże Ludowej Polsce, byłego żołnierza przedwojennej armii Wojska Polskiego, walczącego w formacji pułku ułanów. Gdzieś w okolicy Brześcia trafił on do niemieckiej niewoli, skąd ociekł. Dzisiaj był wściekły na siebie, że dał się schwytać jak dziki zwierz w półapkę zastawioną przez przedstawicieli rozumianej inaczej wolności.
- Strzelaj chamie! - powiedział spokojnie mężczyzna.
- Nie podoba ci się Polska Ludowa, to spierdalaj za Linię Kierzona - odparł wściekły milicjant.
- A, ty skąd przybyłeś, właśnie zza tej linii, aby w Polsce budować komunizm - kto cię przysłał? - - zadał pytanie mężczyzna.
- Ty skurwielu! - wysyczał swoim wschodnim koślawym językiem milicjant.
- A, teraz strzelaj chamie! - powiedział hardo mężczyzna. Zastrzel mnie za te kilka zasranych kur, które wiezie moja żona na sprzedaż do Warszawy! - aby przeżyć.
Milicjant upokorzony przez miejscowego, wydawałoby się prostego chłopa, wcisnął mocniej pistolet w skroń mężczyzny.
Dwaj ormowcy milczeli, nie wtrącając się do rozmowy. Huknął strzał...
Minęło trzydzieści lat od tego pamiętnego dla niektórych wydarzenia. Małe zapyziałe miasteczko niedaleko granicy Polski z Białorusią.
Władysław Turczuk