Czubek
Pierwsza połowa stycznia, sobota dwa tysiące dziewiątego roku. Nadchodzi ranna godzina na leczenie kaca po całonocnym, alkoholowym balecie. Himeryczna, nowojorska pogoda łaskawie podarowała piękny słoneczny dzień. Trzynasta Aleja w Boro-Parku swoim brudem nie zachęcała do intensywnych spacerów. Żydowskie centrum wymarło, konsekwentnie celebrując swoje święto, Szabas. Nie to jest tematem mego niniejszego pisania, ale incydent, który utkwił mi w głowie wywołując figlarny uśmieszek na moim licu. W tym dniu wśród nielicznych przechodniów znalazła się moja skromna osoba. Od czasu do czasu przemknęła ulicą tylko "Gojka", śpiesznym krokiem idąc na swoją "szychtę". Oczywiście w tej świątecznej atmosferze nie zabrakło skacowanych emigrantów szwendających się bez celu, a pozornie nasączonych pośpiechem.Jak zwykle pierwsza poranna czynność prawdziwego mężczyzny to zdrowotny spacerek. Szukali co wychlać. W tej "eksluzywnej" grupce znalazła się moja skromna osoba, nie licząc kilku Żydów śpieszących się swoim drobnym kroczkiem do którejś z licznych synagog.Idąc prawym chodnikiem, już miałem przechodzić przez pustą ulicę, kiedy jak duch pojawił się młody mężczyzna, biorąc szerokim, pijackim łukiem róg sąsiedniej ulicy. Romek, vel Czubek szedł marszowym krokiem wyrzucając wysoko nogi i wydzierając się na całe gardło, treścią popularnej w drugiej wojnie światowej niemieckiej piosenki.
- Hej, Czubek wybierasz się na wojnę? - zaczepiłem kolegę, wiedząc, że nie jest kutasem i się nie obraża. Przechodząc na drugą stronę ulicy i witając się wylewnie - unikałem chuchu rozmówcy - uciąłem z nim pijacką pogawędkę, którą uważałem za gest przyjaźni.
- A ty co kurwa, jak zwykle tylko kpiny masz mi do zaoferowania - odrzekł, podpity Czubek. Oj Walter, Walter... nie dokończył swojej myśli.
Był to dwudziestopięcioletni mężczyzna, o luźnych olewajacych poglądach. Przystojny, bystry szatyn, którego nigdzie nie chciano, więc poszedł na Akademię Policyjną. Od dziesięciu lat w Stanach. Wieczny student.
Przed nami zaszczekały żaluzje otwieranej restauracji, której właścicielem był Rusek - chyba jedyna restauracja czynna na tej ulicy w sobotę, pomyślałem.
- Zawezwano nas na świąteczne śniadanie - poinformowałem kolegę.
- Nie obrażę twojego majestatu odmową - odgryzł się Czubek, patrząc tkliwie na zapraszające gesty Ruska, który prawie bezbłędnie operował polskim żargonem, klnąc jak szewc w moim narodowym języku.
- Wchodzimy, bo ten twardogłówek jeszcze się rozmyśli - zawyrokował głośno kolega.
- On zawsze robi się nerwowy w towarzystwie mądrzejszych i szcza do butów? -odpalił, rechocząc swoim żabim śmiechem Rusek.
- Wchodźmy na tę ziemię obiecaną, bo mi w gardle zaschło - przerwałem niezbyt konstruktywną dyskusję.
Weszliśmy do malutkiej restauracyjki o pięciu stolikach utopionych w półmroku. Rusek zatrzasnął starannie drzwi i zasunął żaluzję. Na Boro-Parku w soboty biznes nie istniał - wszystko pozamykane. Pochodzący z Uzbekistanu Żyd, chował w dupie nakazy i zakazy. Miał trudne do wypowiedzenia azjatyckie imię, dlatego przezwaliśmy go Ruskiem...ależ, jaki tam on Rusek.
- Pewnie masz jakieś laski, kiedy tak starannie zamykasz drzwi - będą tańce na rurze? - spytałem.
- Przyjdźcie wieczorem, to może coś się znajdzie - będą tańce - powiedział konspiracyjnie.
- Kończmy starotestamentowy nastrój - zakończył dyskusję Czubek.
- Przynieś flachę!!! - dodał.
- Cóż nadzieja nikomu nie zaszkodziła - kasę masz?
- Mam szczerą twarz - powiedział Czubek.
Wyjął pięćdziesiąt dolarów i bez słowa podał Ruskowi - ale pijemy do oporu - zaznaczył.
- Widzisz skurwiel - boi się, że narozrabiam. Ostatatnio wynoszono mnie jak bohatera za ręce i nogi nad głowami klijenteli. Kiedy pojawiłem się tu za kilka dni powiedział, że zrobiłem mu dobrą reklamę. Wszyscy pytali gdzie ten śpiewający wesołek. Dobrze,że nie wiedzieli co śpiewam.
- Przynieś tę "naftę"!- zarządałem.
Rusek przyniósł litrową butelkę Alexa - najgorszej wódki jaką znam i trzy wysokie szklanki.
- Celebrujesz Wigilię, że przyniosłeś dodatkową zastawę? - mrugnąłem do Czubka.
- A lepszej wódki nie masz?
- Jak będziecie mieć kaca, to zawsze was poleczę.
- Leczenie za darmo? - spytał mój kolega.
- Tutaj tego typu biznesów się nie ubezpiecza - wyjaśnił restaurator.
- Chcecie coś na zagrychę?
Nie czekając na odpowiedź przyniósł ogromną michę zielonej sałaty okraszoną odrobiną śmietany i litrową butelkę jakiegoś mętnego płynu twierdząc, że dobre na popicie. Nie zaproszony usiadł przy stoliku.
- Macie fajki? - spytał z nadzieją Rusek.
- A wiesz, że w Nowym Jorku dymek jest w pomieszczeniach zamkniętych zabroniony? - odparował Czubek migając przed jego oczyma policyjną odznaką.
- W dupę ją wsadź, a wysrasz dolary - puszczając do mnie oko powiedział ze śmiechem Rusek.
Nie czekając na odpowiedź wstał, wypił pół szklanki wódki i ruszył do drzwi, aby powitać nowych gości, którzy walili w metalowe żaluzje.
- Co za chuj tak hałasuje!!!- zaraz zjawi się tu straż pożarna i policja.
Powiedziawszy to, wpuścił do środka mężczyznę i kobietę w wieku około pięćdziesięciu lat. Obfite kształty farbowanej blondynki przelewały się z przyciasnej sukni kobiety. Natomiast czerwona twarz mężczyzny i piwny wzgórek wskazywały, że nie gardzi on rozkoszami alkoholizmu.
Nowi goście składali zamówienie, w którym blondynka wskazała na naszą sałatkę, mówiąc, że chce taką samą. Rusek nie zastanawiajac się nawet chwili, podszedł do naszego stolika, zabrał pojemnik z sałatą i przestawił na stolik nowoprzybyłych.
- O kurwa! - wyrwało mi się.
- Więcej nas tu nie zobaczysz... ty swołocz - uzupełnił Czubek, zabierając wódkę i wstając z krzesła.
Kiedy wyszliśmy z restauracji na skrzyżowaniu ulic stał niewielki tłumek ludzi różnorakiej rasy tłumacząc coś policjantowi, który wysiadł z samochodu zostawiając swego kolegę w środku. Zobaczywszy nas kiwnął palcem i zawołał Czubka na osobistą rozmowę. Widziałem jak Czubek wyjął swoją odznakę, którą pokazywał Ruskowi i wręczył ją policjantowi, ten zaś obejrzał ją dokładnie, chowając do górnej kieszeni bluzy. Następnie zaprosił do policyjnego samochodu. Po dziesięciu minutach policjanci odjechali wysadzając mego kolegę.
- Moi koledzy ze szkółki, umówiliśmy się na wódkę, jak tylko skończą służbę - chcesz to chodź z nami?- powiedział z uśmiechem.
- Nie, dziękuję - jeden już dość narozrabiał, z trzema to dopiera będzie cyrk.
- W tych waszych miastowych szkołach uczą filozofii, a nie zawodu - skutki widzę - dodałem złośliwie.
- Kurwa, odezwał się dużolepszy!!!
Romana vel Czubka spotkałem wiele miesięcy później, ale to już inna historia.
Władysław Turczuk