"Przylądek nadziei"
Ogołocony z liści Central Park na Manhattanie. Wyglądał smutno i przygnębiająco. Przytulona od strony zachodniej o tej samej nazwie aleja; pluła samochodami, a z paszcz podziemnych kolei metra, różnokolorowe mrówki ludzkie wychodziły w objęcia późnej jesieni 2008 roku. To ludzie zapewniający funkcjonowanie miasta - można inaczej - "współcześni niewolnicy". Natomiast tysiące "baronów metropolii" spało jeszcze smacznie, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Strzeżeni pieczołowicie przez ogromną armię strażników - śnili bezpiecznie o szczęściu.
Każdy ze spieszących do pracy szedł z nadzieją, że gdzieś w przyszłości dołączy do wybrańców - bogaczy.
Jesienna, wietrzna pogoda szarpała za odzież i psychikę przechodniów, którzy zgięci w scyzoryk, uparcie dążyli realizować jakieś swoje, tylko dla nich znane cele. Siedemdziesiąta druga ulica, tuż przy samym Central Parku. "W dziurze" metra pojawiają się najpierw siwe głowy, a za chwilę postacie dwóch starszych mężczyzn.
Kaziul i Rysiu spieszyli do pracy. Wysuszony, jak wiór na słońcu, o twarzy wytrawnego pijaka Kaziulek, podbiegł do krawężnika i chlusnął z ust zawartoscią całonocnej libacji wprost na ulicę.
Jego towarzysz Rysiu, rozejrzał się niespokojnie wkoło.
- O ku... - wykrztusił.
Czerwona, jak pancerz u raka twarz - w najczerwieńszej odmianie - wyrażała wściekłość.
- No i co się stało? - odparł zagadnięty.
- Zobacz jak na nas ludzie patrzą - wstyd.
Obrażeni na siebie bez słowa, zmierzali do celu swej wędrówki - czteropiętrowej kamienicy, znajdującej się parę ulic dalej, przeznaczonej do kapitalnego remontu.
Zbliżała się godzina ósma rano. Piętnastu chłopa w różnym wieku, w towarzystwie kwiecistych przekleństw, przebierało się do pracy. Nieświeże, poniedziałkowe oddechy "niektórych," mieszając się z kwaśnym potem "roboczych garniturków", tworzyły taki, szczególny klimat zwątpienia. W wielkim dole pogłębianej piwnicy, czekały cztery ogromne pneumatyczne, ręczne młoty. Mokro, brudno i skały do kruszenia - brak porównania, ze względu na prymitywne warunki.
Kiedy Kaziulek "łykał" powietrze na zewnątrz remontowanego budynku, lecząc jednocześnie potężnego kaca - reszta załogi w małych grupkach dzieliła się wrażeniami z dwóch dni wolnych od pracy.
Raptem lotem błyskawicy obiegła wieść - szef przyjechał!
Pracownicy szturmem ruszają na młoty, aby udowodnić swoją pracowitość - liczyli na nagrody. Mniej cwani, chwytają za łopaty, kilofy, młotki i wiadra -dłubiąc w wielkim uduchowieniu twarde, kamienne skały.
Szef, jak to szef, pokręci się godzinkę , czy dwie i znika w przepastnych kieszeniach interesów, na Manhattanie. Wtedy przestają gdakać młoty.
Przerwa! - wielkie palenie.
Zobacz jacy przyjaciele Kaziul i Rysiu, a za oczami jeden na drugiego "psy wiesza", suchej nitki nie zostawi - rozprawiało dwóch mężczyzn - łysy jak kolano, wąsaty Franek i niski pękaty Zenek.
- Wiesz, że Kaziul zapił na śmierć swojego syna? - szeptał konspiracyjnym tonem Franek.
- Jak to, kogoś można zapić? - odparował znany z roztropności Zenek.
- A bo tak ostro we dwójkę pili - wyjaśnił pierwszy.
- Pewnie Rysiu pociesza teraz kieliszkiem swojego przyjaciela Kaziulka - odparł domyślny Zenek.
Kaziulek pije. "Piłem całe życie i będę pił do śmierci - tak opowiada wkoło". Niekiedy szuka bratniej duszy, aby uzasadnić alkoholizm.
Czy kogoś jeszcze zapije? - chyba już tylko sam siebie.
Władysław Turczuk