Mała wieś Hody, położona na skraju Puszczy Białowieskiej, to rzut beretem od granicy z Białorusią. Jedyna znana społeczność w kraju zajmująca się zawodowo wizjonerstwem, wróżeniem, leczeniem energią, zielarstwem itp. Bóg jeden tylko wie czym jeszcze. Wszystko okryte mgłą tajemnicy dla osób z zewnątrz. Stare wierzenia przekazywane z pokolenia na pokolenie ciągneło ogon mroku wczesnego średniowiecza, aż do czasów współczesnych.
Puszcza Białowieska skutecznie kryła obrzędy i życie tajemniczej sekty, porozumiewającej się starą gwarą zrozumiałą tylko dla miejscowych.
Michał od najmłodszych lat wychowywany w starych wierzeniach leczniczej magii uprawianej przez jego środowisko, nie znał innego świata. Był na ostrzach dwóch odmiennych kultur. Emocjonalnej, wywodzącej się z mrocznych dziejów przeszłosci i tej współczesnej, która starała się wyprzeć czary i wróżby wyniańczone przez ludzi lasu, a zaszczepione wierzeniami wschodnich zakaukazkich ludów, dawno, dawno temu.
Była wiosna 1988 roku. Michał zapamiętał ostatni dzień maja tego roku na całe życie. Słońce skrzyło tysiącami kropel rosy, świat dziesięcioletniego chłopca. Znajome głosy kukułek budziły swoimi amorami okolicę. Znał ich zwyczaje i ptasią mowę, wyrażoną w miłosnych pogawędkach. Nieraz wabił te ptaki swoim kukaniem, które krążyły nad jego głową. "Łowcy energii" powrócili już do swych starych gospodarskich siedzib, ogrodzonych niechlujnie płotami ze "sztachet". Ulatujący z kominów chałup dym snuł się leniwie, witając ranną mgłę, która ustami bagien parku pokryła białym dywanem leśne przesieki. Ptasie ploteczki do uszu mieszkańców wsi trafiały niezrozumiałym jazgotem. Zaprzyjaźniona sarenka niespokojnie uniosła głowę, zastrzygła uszami i rozpłynęła się wśród dziczy parku. Ostrzegawcze wrzaski sikorek były czujkami znawców tutejszych zwyczajów, które niosły się, hen daleko, płynąc wieściami do wprawnego ucha chłopca.
Leciutki wiaterek swym tchnieniem oczyścił już resztki białej mgły, która przykleiła się resztakami wilgoci do pulsującej świerzością zieleni.
- Michał! Michał! - dobiegło do uszu chłopca, wołanie matki - masz gości.
Co się stało? - czyżby znów beznadziejnie chory - pomyślał przyszły adept ludowej sztuki leczenia.
- Wstawaj z wyra do cholery, bo za chwilę "twoi przyjaciele" rozniosą w pył naszą chałupę!!! - narzekała mama Michała.
Chłopiec wyjrzał przez okno. Przed domem, jak co sobota stała długa kolejka beznadziejnie chorych ludzi.
- Dzisiaj masz szczególnego gościa - czeka w kuchni, zdążyła powiedzieć.
Drzwi otwarły się do pokoju, w których pojawił się buddyjski mnich, kłaniając się ledwo dostrzegalnie przed chłopcem.
- Zostałeś uczniem tajnej loży wizjonerów, twoja prośba została rozpatrzona pozytywnie. Czy nie zmieniłeś zdania? - spytał mnich.
Tyle mogła powiedzieć mama chłopca, czy mówiła prawdę? - tego nikt nie wie - chłopiec zniknął. Poszukiwania w Puszczy Białowieskiej nie przyniosły rezultatu. Miedzynarodowe kontakty nic nie dały - śledztwo utknęło w martwym punkcie.
Minęło równo dziewiętnaście lat. To szmat czasu, znów wiosna, ale jakże inna wypielęgnowana ręką człowieka. Nowojorska rzeczywistość, jej niezrozumiałe realia, budzą kontrowersje uśpione gdzieś głęboko w duszy człowieka.
Ogromny uniwerstytecki szpital Suny, zajmujący kilkanaście hektarów powierzchni na górnym Brooklinie, okrążony brzydkimi, małymi domkami zamieszkałymi przez egzotyczne ludy z całego świata, ciągnące się pajęczyną ulic, hen daleko w przepaść lub szczęście ludzkiej egzystencji.
Mike zaparkował swojego sfatygowanego, starego forda na parkingu tuż obok wejścia głównego przy szpitalu od strony ulicy Linden- śpieszył się, chociaż nikt żadnych emocji z bliskich i dalszych znajomych nie był w stanie odczytać z jego zachowania - emanował stoickim spokojem. Poprawił zwoje turbanu na głowie i w swoim indyjskim stroju skierował kroki do szpitala.
Dzień dobry panie profesorze... zaczęły się poranne powitania. Uzbrojona po zęby ochrona szpitala z szacunkiem witała nowoprzybyłego pracownika. Upstrzone portretami ściany szpitalnych korytarzy drętwo patrzyły na ostatniego utytułowanego lokatora. Noblista z dziedziny chirurgii...
Trzecie piętro szpitala kolosa dział chirurgii. Mike powitał swego asystenta. Dzisiaj jestem dla nikogo nieosiągalny - powiedział. Za godzinę przyjdzie tu, pewna pani...niech nikt nam nie przeszkadza. Mężczyzna z wielkim szacunkiem położył rękę na sercu i skłonił się w stronę swego pryncypała.
Dokładnie o godzinie dziewiątej rano, w asyście uzbrojonego stanowego ochroniarza, weszła do ogromnej pracowni Mikea w średnim wieku kobieta.
- Czekałem na ciebie mamo.
- To ty synu? Z oczu kobiety popłynęły łzy.
- To ja będę ciebie operować. Staniesz się długowieczna - powiedział Mike.
- Nie wiem czy wiesz, pozostały mi trzy miesiące życia - rzekła matka.
- Pamiętasz jak dotykiem zabliźniałem rany? Ty mnie tego nauczyłaś. Teraz umiem o wiele więcej, dzięki twojej początkowej lekarskiej edukacji i magii wschodnich leczniczych zwyczajów. Wiem, że tata dawno nie żyje, zapił się na śmierć w pogoni za "energetyczną" właściwością pędzonego w lasach bimbru. Wiem, że od szesnastu lat mieszkasz na Greenpoint, w Nowym Jorku. Jesteś wróżką Olgą. Chorujesz na raka mamo, dam ci długie życie. Jestem uważany za najlepszego specjalistę od bezkrwawych operacji, no i jestem szefem tajemnej loży wizjonerów, do której i ty należysz. Skierowałaś mnie na dobrą drogę. Od tej chwili nie rozstaniemy się nigdy.
Władysław Turczuk.