Początek sierpnia nie zapowiadał na Manhattanie ładnej pogody. Poranek w dniu, w którym byłem umówiony z Szalonym Koniem, był wietrzny i nieprzyjemny. Niewielkie fale zatoki marszczyły gładkie, zazwyczaj jak pupa niemowlaka lico oceanu. Szybkie, wodne taksówki pruły ciemnozieloną wodę, tworząc trójkąty, których jeden ich bok rozbijał się o falochrony od strony Manhattanu, drugi rozpływał się daleko od wybrzeża Brooklynu. Nieco dalej było wysunięte w ocean szerokie molo, gdzie lądowały helikoptery. A, jeszcze dalej utopiony w mgle, jak średniowieczne zamczysko, majaczył most brooklyński. Odszedłem nieco od przystani promowej gapiąc się na odpływające do New Jersey duże pasażerskie promy, przepływające między Statuą Wolności, a malutką, opuszczoną wysepką Governor, tuż obok starego, z czerwonej cegły wojskowego więzienia. Oparty o balustradę zabezpieczającą spacerowiczów od oceanu, nie zauważyłem nawet, kiedy podszedł do mnie Indianin.
- Gapisz się na wyspę? - spytał, biorąc z moich rąk papierową torebkę ze swoim śniadaniem.
- Wcale nie widać zabudowy, patrząc od strony Manhattanu - stwierdziłem, jakbym rozmawiał z sobą.
W tej samej chwili przeniosłem wzrok, na jak wyciosaną z marmuru twarz Indianina, lustrując uważnie jego księgę duszy, oczy. Nie wyczytałem z nich nic, ale odniosłem wrażenie, że człowiek ten wie o mnie wszystko. Prześwietlił mnie nieodgadnionym spojrzeniem jak rentgenem. Poczułem niekreślony lęk. Ostre rysy twarzy rozluźnił ledwo widoczny uśmiech, mego rozmówcy.
- Chyba będę miał kłopoty - pomyślałem, spuszczając oczy, ale Indianin odczytał moje myśli.
- Nie bój się - powiedział, wyrywając informację z mej księgi duszy.
Na tym zakończyła się nasza rozpoznawcza wojna. Czułem, że pojedynek przegrałem.
- To tam, odbywały się dawniej nasze narady plemienne. Wkoło, zawsze wierne wody, zabezpieczały przed napadem wrogich plemion - mój rozmówca ruchem głowy wskazał wyspę.
Po sprzedaży Manhattanu, wyspa przechodziła z rąk do rąk, na której ostatnio mieściła się, jak się mówi, baza wojskowa - ciągnął Szalony Koń. Wszystko osnute niedomówieniami, tajemnicą. Nikt, też nie mówi, że więziono tam Indian, a właściwie ich przywódców.
- Ale, nie to chcę ci powiedzieć - Indianin przeszył mnie ostrzem swego spojrzenia.
- A co? - spytałem krótko, myśląc, że to jeden z tych nawiedzonych, których pełno jest w nowojorskiej metropolii.
- Indiańscy szamani przewidzieli nowojorskie trzęsienia ziemi, które regularnie, co sto dwadzieścia lat nawiedzają miasto.
- Chyba po spożyciu peyoti, lub alkoholu - powiedziałem z sarkazmem.
- To prawda, że moi rodacy używali tego halucynogennego narkotyku, ale nie umierali z tego powodu. Popatrz jak dzisiaj wygląda Manhattan. To wyspa narkomanów i pijaków. Wiesz o tym bardzo dobrze - dodał.
Dumnie, z wysoko uniesioną głową, nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem, odszedł do swego świata slumsów.
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy opisywać to zdarzenie, o którym już zapomniałem, gdyby nie wczorajsze trzęsienie ziemi w Japonii.
Czyżby Indianin się nie mylił?
Więcej go nie spotkałem. Czasami, wydaje mi się, że widzę jego sylwetkę na tle przybrzeżnych manhattańskich wieżowców, smutno patrzącego w stronę bezludnej wysepki. Ech, przewidzenie.
Sto dwadzieścia lat mija od ostatniego, dużego trzęsienia ziemi w Nowym Jorku w roku dwa tysiące trzynastym.
Władysław Turczuk