Zdjętą wcześniej odzież, przeszkadzajacą w pokonywaniu nurtów rzeki, starannie wykręcił, wieszając ją na ciepłej jeszcze od słońca skale. Piąty rozejrzał się za pożywieniem. Wśród wyrzuconych przez rzekę gałęzi znalazł długi, gładki kij, który zaostrzył w jednym końcu swoim uniwersalnym sztyletem. Tak uzbrojony wszedł po kolana w wodę wypatrując odpowiednich ryb, wśród bogatej kolekcji gatunków zmiksowanch z pobliskim morzem. Po złowieniu paru niewielkich okazów, uzbierał nieco sychego mchu i chrustu, przygotowując ognisko.Następnie podpalił suchą podpałkę, używając do tego dwóch o odpowiedniej strukturze odłamków skalnych, jako krzesiwa. Smakowity zapach pieczonych i przyprawionych górskimi ziołami ryb, niósł się po wodach szerokiej rzeki i ginął wśród skalnych zakamarków gór, drażniąc nozdrza okolicznej, dzikiej zwierzyny. Wysoko, jak duch gór szybował Kondor wypatrując łatwej zdobyczy. Wybrał się na łowy, aby nakarmić wiecznie głodne pisklęta.
- Co on chce...co on widzi? - Piąty wydał gardłowy głos, podobny do krzyku tych wielkich ptaków.
Kondor zniżył lot i usiadł na wystającym z wody wyłomie skalnym, parę kroków od ogniska. W jego oczach odbijała się czerwień ognia, wśród zapadającej się otchłani nocy. Piąty patrząc w ostrza oczów ptaka, zobaczył olbrzymi kanion na którego dnie poruszały się cienie postaci, niknąc w czeluściach góry.
- Co oni robią na tym pustkowiu - pomyślał, przewracając rybę.
Kiedy odwrócił się w stronę ptaka, zobaczył tylko potężny grzbiet węża ginący wśród rzecznych nurtów. Po ogromnym ptaku nie zostało śladu.
- Znów ta Anakonda - zawsze z tymi inteligentnymi wężami mam kłopoty!!! - mruczał pod nosem, myśląc o przypadkowym ptaku - szpiegu, który został upolowany przez rzecznego potwora.
Piąty bez pośpiechu ubrał się w swój, suchy już strój pachołka, a mundur zwinął i położył obok dogasającego ogniska. Chciał przed nocą się posilić i znaleźć bezpieczne miejsce na nocleg.
Słońce już ostatkiem swej mocy świeciło z pod pół przymkniętych powiek, grając kolorami szczytów górskich, które rywalizowały urodą między sobą, pocięte pigmentem promieni. Hen, daleko góry przechodziły łagodnie w lasy deszczowe, pokryte ogromnym parasolem zieleni. Wkoło niecki górskich oaz. Nagie szczyty gór wydawały się nie do przebycia. Rolę strażnika ziemi przejął księżyc, skradając się jak złodziej ciemności po drogach wszechświata, aby nieudolnie przejąć rolę słońca, które znikło po przeciwnej stronie gór.
Piąty skończył posiłek, dorzucił drzew do ogniska, zachęcony odgłosami nocnego życia gór.
Księżyc dźwignął swe ogromne cielsko z górskiej kryjówki, zajmując ogromną połeć nieba. Ubrany był w białe, nieco wiecznie przybrudzone szaty, a mimo to prezentował się wspaniale. Oświetlał srebrem górskie granie i szczyty, na które kazał patrzeć swej świcie-gwiazdom. Leniwe, nie chcące jasno świecić strącał z nieboskłonu, topiąc w czarnej czeluści wszechświata.
- Biedne gwiazdki - pomyślał Piąty, przypominając tę legendę.
Szukając kryjówki nasz bohater wspiął się nieco wyżej, aż natrafił na skalną półkę, doskonale nadającą się na nocleg. Chociaż skała była stroma, zabezpieczył ją dodatkowo głazami skalnymi, aby słyszeć nieproszonych gości, chcących wdrapać się do jego górskiej kryjówki. Nie zdziwił się, kiedy sprawdzając miejsce do spania wymacał ręką zamaskowane wejście do pieczary, którą jak sądził wyrzeźbiła woda starego koryta rzeki przed milionami lat, drążąc kanały w miękkiej jeszcze skale.
- Wejście niewidoczne z dołu, osłonięte z góry? - zastanawiał się Piąty.
Wrócił do ogniska, wziął parę tlących się głowni i zaopatrzył w długie kikuty sęków nasączonych żywicą. Były to odpady z drzew iglastych rosnących w górnych partiach gór. Wdrapał się na swoją półkę, a tlące się głownie i sęki wrzucił do środka pieczary, której penetrację planował na drugi dzień. Nikt go nie popędzał.
- Czas na spanie - postanowił - kładąc się na twardych skałach, podłożył pod głowę zwinięty, żołnierski mundur.
Zmęczony nadmiarem wrażeń, zasnął natychmiast zostawiając na straży, swój wyostrzony instynkt samozachowawczy. Wiedział, że obok niego toczy się zwykłe życie gór, bezwzględną wojną o przetrwanie. Ognisko dawno już zgasło, a cienie dzikich zwierząt w poświcie księżyca snuły się jak duchy walcząc o resztki pożywienia, jakie zostawił Piąty. Raptem w jazgot zwierząt przedarł się obcy dźwięk, zakłucając rytm nocnego życia. To tylko spadajacy okruch skalny. Ucztujące przy wygasłym ognisku zwierzęta znikły z brzegu rzeki, chowając się w cieniu gór. Nastąpiła próżnia ciszy. Wysoko nad głową śpiącego, ogromny skalny głaz poryszył się, ruszony niewidzialną ręką...niebezpiacznie zachwiał się i runął w dół zmiatając po drodze skalną półkę na której spał Piąty, jakby był to domek z kart.
Kłęby kurzu powstałego z kamiennej lawiny uniosły się wysoko, przysłaniając cieniem srebrne lustro księżyca. Bezwietrzna pogoda długo trzymała na uwięzi unoszące się nad rzeką i przełęczą górską szarawą mgiełkę wielowiekowych, przetrawionych przez zegar czasu, startych na puch kamieni.
Powoli życie tego skrawka lądu wracało na utarte tory, wyznaczone przez odwieczną, dziewiczą przyrodę. Niestety, ale były to tylko pozory spokoju. Nieco dalej w samym sercu gór tętniło życie w olbrzymiej oazie wyspy zieleni na której straży stały wysokie, ośnieżone szczyty. Na środku wyspy panowała swoim majestatem wysoka góra, której szczyt zakończony był lejkowatym stożkiem wygladającym jak gruby komin.
Tymczasem księżyc w towarzystwie haremu gwiazd powoli piął się po nieboskłonie, jak pająk czepiając się swych promieni. Jego nafosforyzowane, potężne cielsko utuczone smutkami wszechświata imponowało swą wielkością, kryjąc tajemnice, których było odwiecznym świadkiem.
Piąty muśnięty promieniem księżyca odbitym od lustrzanego, gładkiego przedmiotu, otworzył oczy. Nie ruszając się penetrował okolicę. Martwa cisza, tylko wysoko na linii jego wzroku świecący ledwo widoczny punkt, który zniknął w zetknięciu ze spojrzeniem Piątego.
- Ktoś rozszyfrował mój czytnik myśli, który zna tylko Bóg....a może? - rozmyślania przerwał skalny kamień trącony niewidzialną siłą ze szczytu góry.
- Szybko, to pułapka!!! - Piąty bez namysłu stał na równe nogi i błyskawicznie skrył się w głębi pieczary, będacej starym korytem podziemnej rzeki.
Niemal w tej samej chwili masa skalnych kamieni z wielkim hukiem zakryła wejście, krusząc jednocześnie skalną półkę na której spał przed chwilą młody człowiek.
- Nie wziąłem munduru - pomyślał Piąty, rozglądając się jednocześnie za nasiąkniętym żywicą drzewem, które nagromadził przed pójściem na spoczynek. Macał po ciemku dno pieczary, ale nic nie znalazł, tylko nieco gorącego popiołu.
- Nie, to niemożliwe, aby się wszystko spaliło? - ktoś musiał je zabrać, mam godnego przeciwnika - doszedł do wniosku.
Żadne odgłosy zewnętrznego życia gór nie dochodziły do uszu Piątego. Ale w pieczarze wyostrzonym instynktem zagrożonego niebezpieczeństwem zwierzęcia, wyczuwał obecność żywych istnień.
- To tylko nietoperze - doszedł do wniosku, kiedy usłyszał niewyraźne piski i łopot skrzydeł, ale usłyszał coś jeszcze - leciutki tupot setek nóg - to złudzenie, doszedł do wniosku.
- Szkoda, że nie mam łuczywa-pomyślał.
Tak rozmyślając ruszył przed siebie w nieprzeniknione ciemności pieczary. Idąc jak ślepiec i potykając się o wystające głazy, uczył się widzieć w czerni wiecznej nocy.
Stracił rachubę czasu, kiedy w jego świadomości pojawiło się nikłe światło - prawda, czy złudzenie? - zadał sobie pytanie. Kierując się w stronę coraz bardziej jaskrawej plamy, był pewien, że znalazł wyjścia z wnętrza góry.
- Czyżby już był dzień? - zadał sobie pytanie.
Na odpowiedź nie musiał długo czekać, jego oczom ukazał się płytki, ogromny kanion porośnięty lasem deszczowym, splątanym dziewiczą zielenią.
Piąty patrzył na ten cud natury z wysokiego zbocza góry, a pod nim rozpościerał się krajobraz, przecięty szeroką rzeką płynącą obok wystygłej, wulkanicznej góry porośniętej wysokimi paprociami.
- Zielone piekło i jego tajemnice - pomyślał, pamiętając "szkołę wszechświata" i naukę, w której wpajano wiedzę nawet w czasie snu studentów.
- Mój czytnik myśli - muszę zmienić emocjonalny przepływ informacji w moim mózgu - postanowił, ziejąc uczuciowym chłodem.
Nie zdziwił się, kiedy zimnym jak sopel lodu spojrzeniem odkrył wśród olbrzymich paproci u podnórza wulkanicznej góry, nieruchome, wysokie stożki, a obok kręcąch się olbrzymów w dziwnych kombinezonach zakończonych okrągłą czapą. Wchodzili i wychodzili ze zbocza góry z jasno oświtlonych wnętrz.
Władysław Turczuk.