Doktorzy i pielęgniarki
Pisać nie pisać, jak miecz Damoklesa wisiała decyzja nad moim skałatanym ego, kiedy warowałem przy szpitalnym łóżku okrążony przez wojsko miliardów bakterii. Do moich uszu dobijały się krzyki i płacz ze szpitalnych klitek- jedno z siedmiu oznak depresji. Jestem "wybitnym" laikiem w sprawach konwencjolnego leczenia. Dlatego forma zwierzeń i doświadczeń będzie wybitnie indywidualna i prawdziwa.
Cała historia dojrzewała w mojej głowie w emigracyjnym nowojorskim światku. Maimonidas hospital rozłożył swoje cielsko wypasione okazałymi, wysokimi budynkami prawie w centrum Boro - Parku na Brooklynie. Boro - Park to żydowska enklawa, wydaje się najbogatszym na świecie miejscem ortodoksyjnych wyznawców tej wiary.
Patrząc na ten światek z perspektywy dwudziestu lat, zawsze odnosiłem wrażenie, że Boro - Park, to zamek warowny okrążony "badziewiem" służących i fachowców, obsługujących za psie pieniądze tę unikalną inność. Oczywiście mogę napisać "badziewie", bo piszę o sobie.
Znów wątpliwości - pisać nie pisać o amerykańskich doktorach. Jednak nowe okoliczności zaistniałe po wyjściu ze szpitala Marty nie zostawiły mi wyboru. A więc do roboty!!! - pisz, Walter pisz!
Pierwsze dni listopada dwa tysiące dziesiątego roku. Ranek. Smutna pogoda siała bezlitośnie pesymizmem w moim sposobie pojmowania rzeczywistości. Zwinięta w kłębek Marta, głośno pojękiwała z bólu na szerokiej, rozłożonej kanapie w swoim mieszkaniu. Nareszcie jest ambulans - pierwsza pomoc przyszła szybko i sprawnie. Na szczęście chora, z wielkim trudem, ale o własnych siłach dowlokła się do samochodu. Usiadłem obok noszy z chorą, przypinając się mocno pasami. Ambulans ruszył z kopyta w towarzystwie deszczu ze śniegiem, który szczelnie , jak kołdrą otulał samochód. Ponury sygnał pogotowia gwałcił grozą moje uszy - nie byłem wysportowany odpornościowo, na tego rodzju dźwięki. No szczęście podróż trwała tylko dziesięć minut - szybko byliśmy na miejscu. Dzielnie kroczyłem za noszami na izbę przyjęć witany specyficzną, szpitalną powagą. Zatłoczona chorymi i towarzyszącymi osobami ogromna hala, przypominała Dworzec Główny w Warszawie w godzinach szczytu. Rejestracja chorej i gąszcz pytań zadany przez personel szpitalny, przypominał mi przesłuchanie w urzędzie imigracyjnym. Nareszcie koniec koszmaru! - tak mi się wtedy wydawało. Podłączona pod kroplówkę Marta cichutko jęczała, czekając na kompleksowe badania na jakiejś mądrej, wszechwiedzącej maszynie. Mijały długie jak wieki godziny. Nareszcie!!! Badania trwały gdzieś około dwudziestu minut. Po godzinie zjawił się lekarz prowadzący - chyba jakas szpitalna figura - pomyślałem. Okrążony szczelnie liczną świtą poinformował chorą, a później mnie o chorobie. Zakażenie wewnętrzne po pęknięciu wrzodu na jelicie grubym.
- W żadnym wypadku to nie rak! - oświadczył lekarz w odpowiedzi na natarczywe pytania.
- Leczenie antybiotykami, a później zobaczymy - dodał.
Odetchnąłem z ulgą. Przenosiny z izby przyjęć do pomieszczenia w którym miała przybywać Marta postanowiłem spędzić w domu, czekając na więcej informacji.
- Jest!!! - ostatnie ósme piętro, numer taki, a taki, płynie do mnie telefoniczna informacja od znajomej pielegniarki z innego oddziału.
- O, kurcze ciężkie przypadki! - pomyślałem wystraszony.
- Zasuwam do szpitala - postanowiłem.
Usiadłem skromnie w kąciku przy łóżku chorej Marty i z ciekawością mierzyłem spłoszonym wzrokiem audiencje tabunów lekarzy u jęczącej z bólu chorej. Moja wiara w nieomylność medycznych rytuałów nikła zastraszająco szybko, jak śnieg za szpitalnym oknem.
- Pierwszorzędne robienie chorej w bambus - patrząc na krzątaninę personelu, konkludowałem w myślach.
Wystrojone w biel nieosiągalne pielęgniarki, jak kamienie szlachetne osadzone w szpitalnej rzeczywistości, wesoło paplały stwarzając złudne wrażenie swoją niefrasobliwością, że są bardzo zajęte. Poruszały się jak rajskie ptaki, wiedząc, że są niezastąpione! Kiedy prosiłem o pomoc do chorej, otrzymywałem odpowiedzi z estradową swadą. Następnie paplały w swym narodowym języku, nie wiedząc, że je rozumiem.
- Kawiarniane towarzystwo dbające o pozorne uczucie dobrze spełnionego obowiązku! - skwapliwie notowałem w pamięci najbardziej antytroskliwe twarze.
Tymczasem jęki Marty grzmiały, jak uprawianie seksu pod dyskotekową muzykę. Jedynie, kiedy wizytę składał, jeden z najlepszych, dobrze z opiniowany doktor Ad.., w Marcie otwierała się nadzieja na wyleczenie, jak orchidea na słońce. Przystojniaczek miał otwartą, szczerą, czytelną twarz, z której można było czytać jego myśli i uczucia. Ludzi z takim darem fizjonomi nazywam książką. Niestety, ale są już na wymarciu - to współczesne dinozaury. Tacy nie muszą wiele mówić, ich się rozumie.
Zmiana szpitalnej warty. Zmieniają się pielęgniarki, lekarze zaszywają się w swych szpitalnych kryjówkach. Wachtę przyjmują czarne, jak moje myśli Afroamerykanki. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmienia. Obsługa staje się troskliwa i miła. Chora się uśmiecha. Przecieram oczy ze zdumienia - nie wierzę!
Władysław Turczuk