Ropucha
Dzisiaj chcę opowiedzić wam niesamowitą historię, która wydarzyła się w górach Katskill, koło Nowego Jorku.Nigdy nie sądziłem, że fabuła zrodzona przez wierszową wyobraźnię sprawdzi się w rzeczywistości. Wiersz "Góry", opublikowany na blogu przerósł mnie wyobraźnią, co jest dowodem, że niekiedy jakaś siła wyższa kieruje naszym pisaniem. Opowiem przygody jakie przeżył Adaś na letnim campie. Była słoneczna, parna niedziela dnia piętnastego lipca dwa tysiace dwunastego roku. Wyjechaliśmy z Nowego Jorku, dokładnie o godzinie dziesiątej rano. Głównymi pasażerami długiego minivana była dwójka dzieci - dziewięcioletni Adaś i jedenastoletnia Julia. Całą urlopową wyprawę sponsorowali rodzice dzieci. Mieli nas dostarczyć bezpiecznie do ośrodka wczasowego, który znajdował niedaleko małego, górskiego miasteczka, o wdzięcznej nazwie Margaretwill. Szefem wyprawy była groźna babcia dzieci - Joanna. Podróż minęła bez żadnych przygód. Po czterech godzinach jazdy dotarliśmy do celu podróży. Okazało się, że był to obóz dla dzieci, wzmocniony armią opiekunów w różnym przydziale wiekowym.
- Co ja tu robię - zadałem sobie milczące pytanie.
Niewysokie góry pokryte lasami mieszanymi strzegły skrawka płaskiego terenu, porośnięty krzakami, gdzie szemrał górski strumyk, który poił okoliczną, dziką zwierzynę resztkami czystej, przeźroczystej wody. Kilka dwupiętrowych, starych budynków wczasowych, spory basen pływacki i trzy stawy rybne w których rezydowały żaby. Kort tenisowy i rozwieszona siatka do gry w siatkówkę - zapraszały.
- Pokiwałem głową z dezaprobatą, głośno zaś chwaląc ośrodek.
- Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda - z tą myślą, uzbrojony w optymizm, zacząłem swoje niezaplanowane wczasy.
Rozładowaliśmy torby z prowiantem, po czym rodzice dzieci powrócili do Nowego Jorku.
Jakby na powitanie nowych gości zbiegły się z okolicznych gór czarne chmury, wisząc złowrogo nad skrawkiem płaskiego lądu, jakim była nasza wypoczynkowa oaza. Zygzak błyskawicy przepołowił nad nami niebo, a ponury grzmot rozniósł się echem, ginąc w łagodnych górskich graniach.
Lunął rzęsisty deszcz, pojąc wyschnięte trawniki ośrodka. Sypnęło żabami, które wesoło skacząc, rozbiegły się między domki wczasowe. Deszcz po godzinie przestał padać, a kłęby gęstej mgły finezyjnie ozdobiły lesiste szczyty gór, wabiąc tajemnicą wyostrzoną wyobraźnię dzieci.
- Adaś, a ty gdzie się wybierasz? - spytałem, patrząc na uzbrojonego w mały szpadelek i wiaderko chłopca.
- Idę łapać żaby.
- Jak to? - nigdy nie słyszałem, aby ktoś polował na żaby.
Zawsze jak pamiętam, do ropuch czułem wstręt. Ale żeby nowojorski mieszczuch łapał żaby? - no nie. Coś tu nie pasowało.
- A, może wraz ze starymi zwyczajami zatrzymałem się w czasie? - tak rozmyślając, dyskretnie obserwowałem bawiące się dzieci zaopatrzone w siatki do łapania motyli.
Adaś na czele kilku dziewczynek w swoim wieku robił popłoch wśród miejscowych żab. Większe okazy, jak klejnoty ładował do wiaderka, przy głośnej akceptacji zachwyconych zdobyczą koleżanek.
- Ta największa i najbrzydsza ropucha, to zaczarowana księżniczka - głośno poinstruowałem łapaczy żab.
Adaś wyjął z wiaderka wielki okaz i głośno cmoknął w pyszczek brzydulę. Jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki usłyszeliśmy natarczywy klakson samochodu. Zaczarowana księżniczka wyrwała się z objęć chłopca i pokicała w okoliczne krzaki, ku uciesze licznych widzów. Zamiast żaby pojawiły się dwie dziewczynki nieco starsze od Adasia. Spełniły się ukryte marzenia - na cemp przyjechały z rodzicami jego koleżanki od wspólnych zabaw.
- Chyba to za sprawą ropuchy - pomyślał chłopiec.
W tej samej chwili zapomniał o koleżankach i puścił się pędem szukać zaczarowanej księżniczki. Żaba znikła jak kamień w wodę. Dzień w dzień, aż do końca pobytu na campie Adaś sterczał przy pobliskim stawie łowiąc siatką żaby. Bez efektów, zaczarowana księżniczka znikła. A, życzeń miał jeszcze sporo
Władysław Turczuk