- Cześć Walter! - zaczepił mnie mój nowy znajomy, przyszywany Amerykanin, peruwiańskiego pochodzenia. Młody dwudziestoletni, wysoki mężczyzna, którego podpalana cera zdradzała południowoamerykańskiego Indiańca. Potężnie zbudowany o szerokich jak szafa barach, z których wyrastały długie konary, zwane rękami, ozdobione splotami mięśni, których pozazdrościłby niejeden z nowojorskich osiłków z licznych ośrodków odnowy zdrowia fizycznego, gdzie produkuje się mięśnie. Pracował w firmie ojca, zakładając szpitalne wentylacje. Ja wylewałem z siebie wiadra potu, pracując dla niejakiego Egipcjanina, którego stare pokolenie budowało jeszcze grobowce dla faraonów. Ale egzotyka. Pewnie czytelnik myśli, że nawijam. To szczera prawda! Ci co mnie bliżej znają,wiedzą, że lubię wścibiać swojego nochala, tam gdzie śmierdzi, lub pachnie innością. Proszę wyobrazić taką okazję, którą los mi podarował na długie siedem lat. Z takimi ludźmi pracowałem! Wymieniłem tylko dwa przypadki, a było ich wiele - cała gama.
- Cześć Alex - przewitałem wylewnie młodego Peruwiańczyka.
- Co u ciebie Walter?
- Nie skarżę się - odpowiedziałem swoją ulubioną odzywką.
- Widzisz jak zapieprzam - dodałem.
- Konsumujesz obiad - stwierdził, widząc moją "polską" kanapkę.
- Mogę przysiąść się do ciebie? - zapytał grzecznie, rozkładając swoje kulinarne specjały. Lubił mnie, a szczególnie moje zainteresowania jego krajem i... że traktowałem go poważnie.
- Hmmm, mruknąłem niechętnie - nie lubiłem zapachów ich kuchni, przyprawiały o mdłości.
Alex zignorował moją niechęć - nigdy nie wiedział, kiedy żartuję, a kiedy mówię serio.
- Kochasz swoją starą ojczyznę? - zaatakowałem ciekawością znienacka.
- Oczywiście Walter, zarobię kasę i wracam - odparł zdecydowanie.
Dał się sprowokować. Słowo, po słowie wciągnąłem go w rozmowę. Rysował mapy, tłumaczył skomplikowane dzieje, budował dawną potęgę swego narodu w moich oczach. Szybko zorientowałem się, że był człowiekiem wykształconym, co było dla mnie sporą niespodzianką.
- - Mój naród skarłowaciał, stwierdził ze smutkiem Alex - popatrz na mnie, byliśmy olbrzymami, ja w porównaniu z moimi przodkami jestem z tej niższej populacji. Po najeździe św. Inkwizycji został nam skrawek lądu, zasiany pustyniami i górami, a pozostali przy życiu ludzie, to dawni karłowaci niewolnicy.
Mój rozmówca tłumaczył zawile dzieje tego narodu mędrców, którego kultura i tożsamość została zniszczona, a ja udawałem, że wszystko rozumiem.
- Musiałbym być bardzo mądrym człowiekiem, aby zrozumieć mentalność Inków - pomyślałem - ale, co nieco załapałem.
Na drugi dzień, Alex przyszedł do pracy pół godziny wcześniej - skądinąd wiedział, że jestem rannym ptaszkiem.
- Walter, Walter!!! - krzyczał od progu.
- Co się stało? - zapytałem zaniepokojony.
- Chcę ci coś przeczytać, mogę? - zadał pytanie, patrząc mi w oczy.
- W sam raz zrozumiem, jak zacznie mi tu zalewać jakimś "lokalem" z Peru - pomyślałem, zerkając ubawiony na gazetę, pokrytą jakimiś kulfonami.
- Powoli przetłumaczę, jakby balansując na linie moich myśli, wystrzelił pomysłem Alex.
- No dobrze, czytaj - zgodziłem się niechętnie.
Pomysły na poranki, to mam swoje, nie lubię jak ktoś mi je niweczy.
- No czytaj! - ponagliłem, widząc zdziwioną minę Peruwiańczyka.
- Sądziłem, że interesują cię egzotyczne ciekawostki - powiedział niepewnie.
-No czytaj, proszę...
Historyjkę tę trochę ubarwiłem po swojemu, przebierając ją w czytelną wersję.
Jeden z najwyższych szczytów górskich Sarapo, leżący w Peru. Zupełnie dzika kraina, wkoło niekończące się góry, których wyższe partie pokryte są śniegiem. Gdzieniegdzie wysoko w górach, tajemnicze oazy zieleni, przykryte czapami tropikalnego gąszczu, górskich łąk i stożki wystygłych wulkanów. To widok z góry. Ale, kto mógł wiedzieć, że u podnóża góry Sarapo oaza zieleni kwitnie życiem i starymi obrzędami? I kto wie, ile jest takich miejsc w Andach? - brak do dzisiaj odpowiedzi. Wspomniana oaza była wyrzeźbiona przez trzęsienie ziemi, które ukształtowało teren, dzieląc płytki kanion na wiele pięter, wypasionych zastgłą, wielowiekową lawą, która nawilżana strumykami wód topiących się lodów, wyreżyserowała niezwykle urodzajną glebą.
To tutaj na najwyższej półce górskiej oazy w wyrytej w skale, wielkiej pieczarze spotkali się prawowici mieszkańcy dawnego Peru, starannie wyselekcjonowani przedstawiciele starych rodów legendarnego imperium. Były to coroczne, tajne spotkania dotyczące eksploatacji największych na świecie zasobów złota i kamieni szlachetnych znajdujących się w tych rozległych górach. Czterech rosłych mężczyzn, wyraźnie na kogoś czekało. Niepewnie oświetlona pieczara lśniła od złota, wydobywając drapieżne rysy z ich ozdobionych haczykowatymi nosami twarzy. Wszyscy byli w średnim wieku i nie liczyli więcej jak po pięćdziesiąt lat. Nosili stroje regionalne, aby wtopić się w środowisko.
- O, jest nasz guru - odezwał się z ledwo słyszalną ironią, jeden z czwórki mężczyzn. W świetle wejścia do pieczary stał ubrany w tradycyjny, peruwiański strój starzec, kiwając głowa na powitanie zebranym. W tym samym czasie, na nagich ścianach góry, pojawiło się jakby znikąd, kilkunastu na czarno ubranych żołnierzy, zjeżdżajacych na linach, prosto w czeluść wejścia. Cisza, tylko na zewnątrz przedarły się cztery klapnięcia. Czterech mężczyzn majestatycznie usunęło sie na twarde podłoże pieczary - byli martwi.
- Zabierzcie ich i wrzućcie w przepaść! - rozkazał dowódca.
- Na chwilę zostanę i porozmawiam ze starcem, a potem dołaczę do was.
Kiedy ostatni żołnierz opuścił pieczarę, tajemniczy morderca zwrócił sie do starca.
- Prezydent chce cię widzieć, podobno znasz tajemnicę wieczności!?...
Nie otrzymawszy odpowiedzi, szarpnął starca za poły wełnianej narzuty, ten odwrócił się błyskawicznie, celując środkowym palcem prawej ręki, między oczy dowódcy, który upadł, jak rażony piorunem. Z ręki starca na ciało mordercy popłnęło błękitne światło, przenoszac energię życia na ciepłe jeszcze zwłoki młodego człowieka. Starzec wymienił ciała! Wziął swoje wychudzone zwłoki i wrzucił do głębokiej, skalnej studni, gdzie na jej dnie żarzył się ledwo widoczny płomyk martwego wulkanu.
- Teraz mogę zostać prezydentem,kiedy zechcę, w ciele tego debila, już jestem najbliższym doradcą najpotężniejszego władcy świata - pomyślał.
- Uratuję swój kraj.
Dowódca, a jednocześnie zaufany doradca prezydenta, opuścił pieczarę, kierując swe kroki do czekających na niego żołnierzy, których los był już przepieczętowany wyrokiem śmierci.
- Do domu! - wydał rozkaz...
Alex skończył czytanie i zamyślił się głęboko.
- Co dalej? - wykrztusiłem.
- Ciąg dalszy będzie pisała historia - mruknął gburowato.
Wkrótce zmieniłem pracę. Alex nie pojawił się więcej w moim życiu.
Czy go jeszcze zobaczę? - nie wiem.
Wyroki Boskie są niezbadane.
Władysław Turczuk