Okrutna sprawiedliwość - okłamać sumienie
Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku jeszcze nie rozpoczęły dekady lawinowego postępu.Skłócona biedą polska wieś , a szczególnie wschodnie prowincje, pokrajane były różnorodnością kultur i przekonań religijnych.
Niewielka gminna miejscowość G....., żyła odcięta od świata swoim wewnętrznym rytmem, trzymana twardą ręką za "mordę" przez jurnego sołtysa, uganiającego się jak "przystało" na wiejskiego kacyka, za miejscowymi ślicznotkami. Pobliskie lasy znakomicie maskowały jego kryjówkę, a szczególnie "drzewo rozkoszy" wyposażone przez naturę w odpowiedni układ niskich odnóg i gałęzi, które oczyszczone w odpowiedni sposób, doskonale nadawały się jako uchwyty do wyuzdanych igraszek.
Bez tego drażliwego wątku, opisana niżej historia byłaby niepełna. Zmieniła ona na zawsze losy paru zaplątanych w nią ludzi.
Ośmioklasowa, drewniana szkoła podstawowa w tejże wsi pękała w szwach od nadmiaru uczni, ściągniętych z okolicznych, malutkich miejscowości. Czwartoklasiści tworzyli, jak i pozostałe klasy własną, uczniowską społeczność. W ten majowy, piękny poranek mieli radochę, klasowy "oferma" przyszedł do szkoły ogolony na łyso, co było nie do przyjęcia w tym skrajnie radykalnym społeczeństwie. No i jeszcze, te krótkie spodenki z klapą na chudym tyłku. Cała klasa śmiała się do rozpuku, a na łysej głowie chłopca lądowały kulki papieru. Na dodatek klasowy prowodyr podszedł z tyłu i pociągnął niespodziewanie za klapkę spodenek urywając dwa guziki, która otworzyła się, a chłopak z gołym tyłkiem stał na środku klasy. Łysa łepetyna i nagi tyłek włączyły twórczą wyobraźnię koleżanek i kolegów. Otrzymał upakarzający przydomek Łysek. Jeszcze te wsiowe majówki dopełniały puchar goryczy, kiedy do kieszeni marynarki, koledzy wkładali mu otwarte pudełko po zapałkach wypełnione chrabąszczami. Zwabione światłem chrząszcze wypełzały na zewnątrz i unosząc się, krążyły jak bombowce nad głowami klęczących, śpiewających religijne pieśni ludzi. Dzień w dzień, nie to, to tamto i tak bez końca.
Upakarzany chłopiec miał na imię Alek, pochodził z tej niższej "kasty" rolników - był synem małorolnego chłopa. Całkowicie nie miał głowy do przedmiotów ścisłych, a nawet zaliczył poprawkę w trzeciej klasie z matematyki. Zdał, bo korepetycji udzieliła miejscowa nauczycielka. Ucząc matematyki potrafiła zarazić go bakcylem czytania!!! Miał gdzie uciec - w książki. Jego największym wrogiem był Heniek, parę lat starszy od Alka, z tej samej klasy sąsiad. Dokuczał ile wlezie.
Ich rodzice mieli pola przez miedzę, prowadząc o nią nieustające "wojny". Natomiast bitwy rozstrzygał wszechwładny, młody sołtys, raz na korzyść jednej, raz drugiej strony - zależnie od jakichś tam korzyści.
Nadszedł ten jeden z niewielu w życiu dni, kiedy ułamek ludzkiego czasu rozstrzyga niekonsekwentnym losem o wszystkim - tym, być albo nie być.
Koniec maja wyścielił już zielenią zbóż i traw pola. Kwiatami ozdobił lasy, drzewa pokrył młodzieżą liści i pąków. Trawami i leśnym zielskiem, rodzice Alka karmili świnie - jak to na przednówku. Mama dwa razy na tydzień chodziła do lasu, aby uzbierać tego świńskiego przysmaku.
Tego ranka, tylko nieco później, poszła do lasu jak zwykle.
Alek bawił się na podwórku.
- Hej Łysek!!! - zanieś pusty kosz swojej matce, ona znalazła nowe miejsce z zielem - darł się z daleka Heniek. Planował podstęp.
- W którym miejscu ona się znajduje? - spytał Alek, zapominając na chwilę o złych intencjach swego wroga.
Otrzymawszy odpowiedź, wziął z sieni duży kosz i jak najszybciej udał się do lasu we wskazane przez Heńka miejsce. Matkę ujrzał, przy dziwnej sośnie, z której sterczały wygładzone długie kikuty sęków - ogladała nienaturalnie pokrzywione drzewo.
- Mamo!!! - zawołał, ale usłyszał tylko swój szept, kiedy za plecami matki pojawił się mężczyzna i objął ją w pasie.
Alek nie pamiętał jak dobiegł do domu, ale brudna zapłakana twarz, podrapane nogi, mówiły wiele o wewnętrznej tragedii chłopca. Nieprzytomne oczy zdradzały załamanie nerwowe.
Na drugi dzień cała wieś była świadkiem, jak ze studni wyciągano martwą mamę Alka, a z domu policja wyprowadziła w kajdankach pijanego jak bela tatę, którego do tej pory nigdy nie widziano nietrzeźwego. Zmarł w więzieniu piętnaście lat później.
Alek i dwie młodsze siostry zostały zabrane do domu dziecka - po latach o nich zapomniano. Tragedia zarosła czasem.
Las Vegas, 2007 rok, polska parafia w tym mieście rozpusty, jak zwykle przed świętami Bożego Narodzenia tętniła życiem, no i ten Nowy Rok, w którym miasto serwowało wiele niespodzianek. Bo to i łagodny klimat, na tę porę roku i pobliskie góry nęciły. Chicago zwane inaczej polskim miastem niedaleko, to i wielu Polaków celebrowało święta w Las Vegas.
Do pomocy miejscowemu proboszczowi w tym mieście na okres świąt został przydzielony ksiądz z Polski.
Ostatni dzień przed świętami. Do konfensjonału podchodzi mężczyzna, za nim w kolejce tylko trzy osoby i kilka modlących się starszych kobiet. Kościół prawie pusty.
- Chcę się wyspowiadać ojcze z grzechów dalekiej przeszłości - szepcze mężczyzna.
Długie, bardzo długie milczenie ze strony księdza - tylko ta łagodna kościelna cisza, jako jedyny świadek wielu tajemnic spowiedzi, owiniętych Boską mocą przebaczania, trzymała w napięciu sługę bożego i obcego mężczyznę.
- Długo na ciebie czekałem - czy potrafisz mi wybaczyć, ledwie słyszalnie mówi ksiądz, czyli dawny moralny kat Alka.
- Co mam księdzu wybaczyć? - odparł zdziwiony Alek.
- Moje grzechy młodości...
- To ty Heniek? - tyle lat minęło.
- Jak taki człowiek mógł zostać księdzem? - pomyślał Alek.
- Alek, twoja mama była niewinna, to mój ojciec namówił mnie do prowokacji, aby móc kupić za bezcen waszą ziemię.
Sołtys nachodził moją starszą siostrę, zamiast siostry podstawiliśmy twoją mamę - wiesz, jak one były podobne.
Twoja mama kopnęła w krocze napastującego ją sołtysa i uciekła, widziałem to na własne oczy, ukryty w krzakach - mówił ksiądz.
- To ja nagadałem ojcu, że mama go zdradza, byłem taki wściekły... - powiedział Alek... uciekłem nie widząc zakończenia.
- Bo skąd mogłeś wiedzieć, jak cię już tam nie było - pocieszał ksiądz.
Ciche szlochy po obu stronach konwensjonału. Obopólna spowiedź przyniosła wzajemne przebaczenie, a czy spokój sumienia? Bo rozgrzeszenie pewnie tak.
W miejscowości D........, pełen kościół ludzi. Klęczący wcześniej obcy mężczyzna stoi teraz na środku świątyni do którego podchodzi biskup, z jego oczu płyną łzy - padają sobie w ramiona gestem pojednania na oczach całej parafii.
- Co to za mężczyzna? - obiegło szmerem kościół. Ludzie nie poznali swego dawnego sąsiada, Alka. Było to w święta wielkanocne 2009 roku.
Jaki ciąg dalszy wyreżyseruje życie dla tych dwóch ludzi dotkniętych wielką tragedią, związaną na zawsze tajemnicą spowiedzi. Tylko Bóg jeden wie.
Władysław Turczuk