Nikt nie wiedział, czy ma jakąś rodzinę. Widywano go co piątek w polskiej restauracji na Trzynastej Alei i czterdziestej pierwszej ulicy. Siadywał samotnie w kąciku przy czteromiejscowym stoliku, tak aby widzieć tańczące pary. Dla przygodnych znajomych, którzy zazwyczaj przysiadali się do jego stolika z braku wolnych miejsc, kazał nazywać się Jackiem. Był człowiekiem genetycznie tak skonstruowanym, że jego wiek trudny był do określenia dla przypadkowego widza. Mógł mieć siedemdziesiąt, a wyglądał na pięćdziesięciolatka. Mieszkał kilka przecznic dalej, licząc od polskiej restauracji w samym centrum dzielnicy żydowskiej na Brooklynie. Toteż właściciel restauracji , jak i obsługa , uważali go za polskiego Żyda, jakich pełno było wkoło. Ot, zwykły człowiek osamotniony przez Amerykę i poplątane koleje losu. Pewnie żyłby długo i szczęśliwie, gdyby nie upodobał sobie rodaków z którymi pragnął od czasu do czasu pogawędzić o niczym, wypić i popatrzeć na polskie damy. Może nawet i zatańczyć, jak która zechciałaby sześćdziesięcioletniego starca.
............................................................................................................................................
Sześćdziesiąty szósty posterunek policji na Brooklynie w Nowym Jorku, był spokojnym miejscem ze znikomą ilością przestępstw na jego terenie. Żydzi mieli swoją prywatną policję, która strzegła porządku w swojej społeczności.
Była połowa lipca dwa tysiące dziesiątego roku. Dwaj detektywi, jak co dzień rozpoczynali swój dzień pracy.
- Cześć detektywie! - krótko przywitał swego partnera, porucznik John wychodząc z pokoju kapitana z cienką teczką pod pachą.
- Mamy coś na dzisiaj? - spytał obojętnie detektyw Walt.
- Dobrze się składa, że znasz trochę język polski, mamy twojego rodaka, chyba emigranta pobitego niedaleko restauracji Tańczące Noce. Jest w szpitalu Maimonides. Długo nie pociągnie. Dobrze byłoby go przesłuchać, może odzyskał przytomność? - dodał.
Policjanci wsiedli do nieoznakowanego policyjnego samochodu i lawirując na malutkim policyjnym parkingu z trudem wyjechali na Szesnastą Aleję z sześćdziesiątej szóstej ulicy, skręcając na skrzyżowaniu przy czerwonym świetle w prawo. Jak zwykle za kierownicą siedział detektyw, pijąc wystudzoną, czarną kawę.
- Skręć do Mc.Donalda, coś wezmę do żarcia - poprosił porucznik.
- Chcesz pączusia? - zwrócił się do partnera.
- Nie dzięki - odparł zagadnięty.
- Zajedź z tyłu na parking, zapoznamy się ze sprawą. Przy okazji zjem spokojnie śniadanie -dodał cichym, tajemniczym głosem porucznik.
- Cholera! - co przede mną ukrywasz?
- Za chwilkę wszystko ci powiem, kupię tylko żarcie.
Wygramolił się z samochodu, kierując swe kroki do baru szybkiej obsługi.
Detektyw Walt wziął swoją zimną kawę i sięgnął po teczkę zostawioną przez kolegę. Rzucił okiem na dane osobowe wypisane na stronie czołowej.
- Fuck! - zaklął głośno, aż odwróciła się para nastolatków wykaligrafowana tatuażami na całej goliźnie ciała za wyjątkiem twarzy.
Przeczytał jeszcze raz nazwisko - R o z m a r y n o w s k i imię J a c e k.
Odłożył teczkę na swoje miejsce i zamyślił się głęboko.
- Wziąłem kawę i dla ciebie - usłyszał głos porucznika Johna.
- Dziękuję.
- Ale dzisiaj gorąco, wachlując się kupioną przed chwilą gazetą - zagaił porucznik.
- Mamy lipiec, toż z niego chłodu nie wydusisz - odparł filozoficznie detektyw Walt.
- Muszę skończyć z pączkami i słodyczami, bo nie doczekam emerytury - mruknął porucznik, z pęłną gębą, słodkiego, francuskiego zawijańca.
- Ile zostało Ci do tej zasranej emerytury?
- Niecały rok, później jak szczur z tonącego statku, zmykam na Florydę - mam tam całą rodzinę, czekają na mnie - dodał.
Jego czerwona, nalana twarz napiętnowana pozostawionymi po ospie lejami, jak po bombardowaniu płaskiego terenu wroga, stała się nawet ładna, a potężny brzuch przestał paść oczy detektywa.
Porucznik często nazywał NY tonącym statkiem, który topił się w jego oczach w śmieciach i przestępstwach, nie mówiąc już o trzęsieniu ziemi, które miało nawiedzić miasto lada dzień. Brakło tylko Plag Egipskich.
Walt uśmiechnął się na wspomnienie tragikomicznych, przesadnych opowiastek swego partnera. Patrzył jak ten sięgnął po teczkę z nową sprawą, studiując dane i raport jaki sporządził patrol policji.
- Co o tym sądzisz? - skierował przedwczesne pytanie do kolegi przekazując mu dokumenty.
- Hm, ciekawe? - mruknął Walt ktoś musiał widzieć z sąsiadów, tych napastników. Przecież wkoło pełno jednorodzinnych domków żydowskich, w których mieszkańcy nie śpią, a modlą się przez całe noce i produkują dzieci.
- Ok. jedziemy do szpitala, a później przesłuchamy sąsiadów i właścicieli polskiej restauracji - zadecydował porucznik.
- Aha, byłbym zapomniał - powiedział od niechcenia porucznik. Detektywie nazwisko pobitego ma podobne brzmienie do twojego. Ach, te słowiańskie nazwiska, wszystkie dla mnie bliźniaczo podobne - dodał.
- Dla mnie nie! - warknął Walt.
Władysław Turczuk