Edi stał na pokładzie żaglowca i mrużąc oczy w obronie przed kąśliwymi promieniami słońca, przyglądał się załadunkowi czarnych jak heban niewolników. Jego uwagę przykół najmłodszy z Murzynów. Chłopiec odznaczał się nieprzeciętną urodą i wyróżniajacym się wśród schwytanych strojem malowideł, a szczególnie kolorowymi wisiorkami na przegubach rąk i nóg. Musiał być synem jakiejś ważnej osobistości na kontynencie afrykańskim.
- Złoto z szyi pewnie mu zdjęto - pomyślał Edi.
Młody, przyszły niewolnik przechodząc obok, spojrzał w oczy swemu rówieśnikowi, jakby notował w pamięci rysy jego twarzy. Wszystko to działo się w ułamku sekundy, a mimo to Edi poczuł falę mrowienia, która wstrząsnęła jego ciałem i znikła rozpływając się w bezmiarze energii wód oceanu.
Edi był mulatem. Jego ojciec, nadzorca niewolników zakochał się w pięknej brance z Czarnego Lądu, która była służącą w bogatej ziemiańskiej rodzinie. Owocem tego romansu był Edi. Ojciec nigdy nie wyrzekł się syna i dzięki temu Edi otrzymał niezłe wykształcenie, wychowując się razem z dziećmi znanego ziemianina, pod bacznym okiem pięknej matki. Ale cóż z tego, kiedy dzięki kolorowi skóry nie był akceptowany, ani w środowisku czarnych braci, ani środowisku białej kasty, która zazdrośnie strzegła czystości swej błękitnej krwi.
Aby pozbyć się dorastającego chłopca, nadzorca postanowił uczyć chłopca żeglarskiego rzemiosła, który od najmłodszych lat praktykował, ciężko pracując i ucząc się budowy żaglowców w porcie Cartagena u wybrzeży Kolumbii. To była jego pierwsza wyprawa w tak daleką podróż. Zaczynał od chłopca okrętowego, którego zadaniem było utrzymanie czystości na pokładzie. Będąc najniższym rangą, musiał wszystkich słuchać. Dla czytelnika, który nie czytał pierwszej części. Żeglowiec o wdzięcznej nazwie Maryja był przeznaczony do transportu niewolników, pod którego pokładem mógł pomieścić osiemdziesięciu nieszczęśników. Zazwyczaj dwukrotnie przewoził ich więcej, z czego jedna trzecia umierała z niedożywienia i nieznanych dla Afrykańczyków chorób białych, którymi zarażała ich załoga żaglowca.
Po załadunku skutych łańcuchami niewolników, uzupełniono zapasy wody i żywności. Okręt Maryja podniósł kotwicę i wspomagany leciutką bryzą odbił od nieprzyjaznego, afrykańskiego lądu, kierując się do portu przeznaczenia w Ameryce Południowej.
- Do roboty przybłędo!!! - usłyszał za plecami Edi.
- Wyszoruj pokład po tych czarnuchach, ale już!!!... darł się bosman, trzymając za kołnierz chłopca i okładając go pięścią po plecach. Dość już mam ciebie!!! - krzyczał. Skończysz szorować pokład to zaniesiesz wody tym śmierdziuchom pod pokład!!!- wydzierał się wielki jak góra bosman.
- Dobrze panie bosmanie, tylko mnie nie bij - prosił chłopiec, słaniając się z bólu na nogach.
Edi wziął puste wiadro i uwiązał je do liny, następnie czerpiąc wodę z oceanu zmoczył pokład, starając się nie zalewać zamkniętych krat wywietrzników, pomieszczenia dla niewolników. Szorując kraty mokrą szmatą, widział stłoczonych smutnych ludzi, którzy podzielili się na małe grupki o czymś rozprawiając. Uwagę chłopca przykuł znany mu wcześniej młodzieniec, który jak na swój wiek odznaczał się władczą postawą - musiał być synem jakiegoś murzyńskiego kacyka- pomyślał po raz drugi Edi. Niewolnicy o czymś głośno się spierali w swoim afrykańskim narzeczu.
- Sądzą, że nikt ich nie rozumie? - pomyślał chłopiec, moja mam uczyła mnie tego na wpół migowego języka - czyżby pochodziła z tego samego plemienia? To plemię szamanów - mędrców, jak opowiadała matka, która była córką naczelnego szamana. Ale niestety kobiety nie były wtajemniczane w obrzędy mężczyzn. Były przeznaczone do rodzenia potomstwa.
- Może ostrzec załogę, że schwytali Murzynów, którzy nigdy nie będą niewolnikami, toż to szamani, a przynajmniej uczniowie, pewnie na małżowinie usznej przy samej głowie mają szramy w kształcie podwójnego V. Matka ostrzegała go kilkakrotnie przed tymi ludźmi, byli najbardziej niebezpiecznymi i podstępnymi władcami i jednocześnie wszechstronnymi lekarzami - czarownikami Afryki. Tyle wiedział od swej matki. Więcej nie chciała powiedzieć. Nawrócona na wiarę chrześcijańską, zawsze kiedy mówiła o swoich przodkach robiła znak krzyża, a na jej twarzy malował się strach.
Edi nachylił się nad kratą, dotykając żelaza uchem, aby lepiej słyszeć szepty niewolników, kiedy za plecami usłyszał kroki i jednocześnie piekący ból, kiedy wylądował na nim długi bat z twardej skóry hipopotama.
- Obijasz się bęcwale!!! - krzyczał najniższy w hierarchii władzy okrętowej majtek, unosząc po raz drugi rękę z batem nad plecami chłopca.
- Znów Kulawy Dan mnie się czepia, to jego obowiązkiem jest pilnowanie pokładu wraz ze zmywaniem!!! - mściwy pokraka.
- Edi błyskawicznie podjął decyzję, wychowany wśród niewolników, nauczył się ich sztuki walki wzorowanej na drapieżnikach, afrykańskich bezkresnych rubieży. Szarpnął głową chcąc stanąć na czworakach, ale nie mógł jej podnieść , uwięziony w pętli rzemyka na którym wisiał kamienny medalion podarowany przez matkę, kiedy zaliczył dziesiąty rok życia. Bat Kulawego Dana znów wylądował na plecach chłopca, przecinając skórę.
- On mnie zabije, jeśli się nie obronię... ale kiedy pokażę im, że potrafię walczyć to ci bandyci powieszą mnie, bez mrugnięcia okiem.
Kiedy bat po raz trzeci wylądował na plecach Ediego uwięziony w kratach medalion puścił, przecięty od dołu rzemyk zsunął się do pomieszczenia niewolników.
Teraz!!! - chłopiec stojąc na czworakach odbił się od pokładu i rąbnął głową niczego nie spodziwającego się majtka prosto w nos. Kulawy Dan stracił równowagę i poleciał do tyłu lądując w zwoju lin, leżących przy prawej burcie żaglowca.
Niemal cała załoga okrętu wietrząc rozrywkę okrążyła walczących, oczywiście wszyscy dopingowali Kulawego Dana - on był białym.
- Zgubiłem medalion mamy - stwierdził Edi, kiedy nie odczuł na szyi znajomego ucisku rzemyka - był przekonany, że przynosi mu szczęście, a szczególnie wyryte w nieznanym błękitnym kamieniu znaki, kamień ukryty był w zwykłym czerwonym drzewie wyglądającym na afrykańską prymitywną ozdobę.
- Mój nos... Kulawy Dan wyplątywał się ze zwałów lin, klnąc siarczyście. Afrykański ląd zniknął już w bezkresie oceanu, a wkoło wodna pustynia błyszczała wypastowana złotymi promieniami słońca. Kulawy Dan wiedział, że to pozorny spokój, w taki dzień stracił stopę, kiedy zapragnął ochłodzić się w "spokoinych" wodach oceanu i rekin obgryzł mu piętę. To wtedy, a było to dwadzieścia lat temu, zaprzyjaźnił się z ojcem Ediego, który uratował mu życie, wyrywając z paszczy ogromnego rekina. Tak został dłużnikem tego potwora w ludzkiej skórze. Nie chciał zabijać chłopca, ale cóż, dawno temu obiecał przysługę jego ojcu, to dług honorowy. Dotknął twarzy, która pluła krwią z rozbitego nosa.
- Czas kończyć tę zabawę - pomyślał Kulawy Dan, lubił chłopaka, ale cóż zostawił swoją rodzinę na pastwę tego szaleńca, któremu obiecał, że zabije jego syna, który był prawnym spodkobiercą ogromnego majątku.
Ze wszystkich stron dochodziły głosy zachęty. Kulawy Dan odrzucił bat, a zza pasa wyciągnął długi zakrzywiony, marynarski nóż, ostry jak brzytwa. Wiedział, że dzieciak nie miał szans. Patrzył zdziwiony jak chłopiec bierze szmatę, którą niedawno wycierał pokład.
- Edi wyczytał wahanie w oczach swego przeciwnika, chcąc wykorzystać niezdecydowanie zabójcy, zaatakował pierwszy. Niespodziewanie rzucił szmatę na głowę Kulawego Dana, w tym samym czasie prawą nogą zdecydowanym kopnięciem w nadgarstek wybił nóż, który pięknym łukiem wylądował za burtą żaglowca. Edi całym ciałem rzucił się pod nogi przeciwnika, który tracąc równowagę upadł, uderzając tyłem głowy o wystającą kratę wywietrznika. Wśród widzów nastał moment ciszy. Takiego rozstrzygnięcia nikt się nie spodziewał - wkoło głowy majtka, krata poczerwieniała od krwi. Jeden z marynarzy chwycił wiadro z wodą i chlusnął wprost na głowę poszkodowanego, który w dalszym ciągu nie dawał oznak życia. On nie żyje!!! - rozległy się wkoło głosy.
Powiesić czarnucha! - słychać było żądania podpitej już części załogi zaprzyjaźnionej z Kulawym Danem.
Stać!!! - poprzez szczęk białej broni przebił się głos kapitana Franceska, stojącego z nieodłączną butelką rumu na środku pokładu. Piętnastu łowców niewolników wymierzyło karabiny w załogę okrętu.
- Ten chłopiec wart sto sztuk srebra, chcecie go zabić? - ryknął kapitan.
- Zabrać go i wtrącić pod pokład do niewolników, nie wróżę mu długiego życia - mruknął do siebie kapitan. Kulawy Dan był nieoficjalnym pierwszym zastępcą i przyjacielem kapitana, ukrytym wśród zwykłych majtków szpiegiem. Ale o tym załoga nie wiedziała.
Łowcy niewolników okrążyli Ediego, świsnęły baty w rękach poganiaczy ludzi. Krwawa drgająca masa ludzka stoczyła się po schodach w głąb ciemnej przepaści ludzkiego piekła pod pokładem żaglowca.
Władysław Turczuk.