Nowy Rok 2009 wskoczył już w układankę czasu, a przejmujący, zimny wiatr ustami Trójzęba Neptuna błąkał się po ulicach New Yorku.
- Cholerna pogoda - zmełła przekleństwo w ustach Olga, tuląc swą twarz w postawionym wysoko kołnierzu zimowego, eleganckiego płaszcza.
Poszatkowany ulicami Greenpoint przetrawiał tego ranka sylwestrowe libacje, a spracowani nocnymi wrażeniami balowicze - nierzadko wężykiem - wracali do wynajętych swych włości.
- Hej ślicznotko, usłyszała za sobą wołanie - może napijemy się w Nowym Roku?
- Odwal się pijaku - odrzekła Olga, ale w tej samej chwili pożałowała swych słów.
Znajdowała się na ulicy Driggs, tuż przy lokalnym parku, słynnym skądinąd z codziennych spotkań okolicznych lumpów w polskiej dzielnicy, celebrujących lepsze jutro w Nowym Roku.
- Ważniaczko chodź do nas! - rozległy się głosy, od ławki parkowej okrążonej przez zaniedbanych mężczyzn, która zastawiona była wódką w butelkach po popularnych napojach chłodzących. Ławkowy stół okraszonych był obficie polskimi specjałami, jak na Nowy Rok przystało. Wszystko poowijane niechlujnie "w delikatesowy" papier, stwarzało wrażenie letniej balangi, a wkoło lodem pokryte chodniki - zima.
Zimny, lodowaty wiatr uporczywie zachęcał do rozgrzwki alkoholowej, coraz częstsze toasty i przekleństwa odstraszały rannych spacerowiczów, którzy omijali zawadiaków, okrążając ich z daleka.
- Toż to wróżka - rozpoznał Olgę jeden z mężczyzn.
- To świetnie, teraz nam powróży! - zadecydował prowodyr grupy, patrząc "łakomym" wzrokiem na kobietę, która prezentowała się bardzo atrakcyjnie, mimo swoich pięćdziesięciu kilku lat.
- Tak...tak!!! - podchwyciło zgodnie pięciu podpitych mężczyzn.
- Jest ślisko, pomożemy pani!
Nie pytając o zdanie Olgi, dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn chwyciło za ręce ofiarę i zaczęło ciągnąć bliżej ławki. Wkoło żywej duszy.
- Zostawcie mnie! - proszę.
- Co gardzisz rodakami? - będziesz grzeczna, wypijesz z nami, powróżysz, to sobie pójdziesz - zadecydował "szef".
Olga z determinacją szarpała się, jak złowiona na wędkę ryba. Śliska, lodowa nawierzchnia plątała nogi, dając szansę ucieczki napadniętej.
- Dawajcie ją tutaj szybciej! - ponaglali kolegów pozostali przy parkowej ławce noworoczni biesiadnicy.
Raptem podpici dwaj "wykonawcy wyroku" stracili równowagę na lustrzanym lodzie, nie puszczając swej ofiary, runęli na ziemię. Szybko podnieśli się, zgodnie ze sprawdzoną zasadą, "że pijaka diabeł nie weźmie".
Olga nie ruszała się, a z rozbitej głowy i nosa krew barwiła czerwienią twardy jak kamień lód.
- Spieprzajmy stąd - wymamrotał najbardziej bojaźliwy z całej piątki.
- Nic jej nie będzie! - zaraz wstanie i będzie nam wróżyć - stwierdził prowodyr.
Przy chodniku zatrzymał się osobowy samochód, który dotychczas stał nieco dalej, z jego wnętrza całe zdarzenie obserwowało dwie pary czujnych oczu.
- O cholera mamy świadków! - zauważył jeden z łobuzów.
Z samochodu wysiadł wysoki, chudy mężczyzna, pochylił się nad Olgą, badając jej stan. Następnie podszedł do grupki miejscowych awanturników. Drugi mężczyzna potężny, czarnoskóry olbrzym o ponad dwumetrowym wzroście, wziął kobietę, lekko jak dziecko na ręce i delikatnie ułożył na tylnym siedzeniu.
- Zaczekaj w samochodzie! - wydał polecenie olbrzymowi chudzielec.
- To była moja matka! - powiedział spokojnie wybawca kobiety, kierując się do okolicznościowych bandytów.
-Zabieraj matkę i spływaj gówniarzu, bo i ty oberwiesz! - rzekł prowodyr.
Całą awanturę z samochodu obserwował towarzysz mężczyzny. Znał wynik tego starcia.
Akcja trwała nie więcej jak pięć sekund - trafieni niewidocznymi ciosami eleganckiego, w drogim garniturze chudzielca, awanturnicy legli jak treningowe worki na parkowej ławce.
Z daleka dochodziło wycie policyjnych syren.
- No, na nas czas - mruknął mężczyzna.
Podresorowany o potężnym silniku niepozorny, stary samochód ruszył i zniknął w sieci nowojorskich ulic.
Olga obudziła się ze śpiączki po trzech dniach. Pierwsze co zobaczyła, to twarz swojego syna, po wypadku pamięć się odblokowała. Przypomniała wszystkie fakty, a więc i ostatni zabieg.
Nadszedł nasz czas - mamo, powiedział Michał, ubrany w swój stary, hinduski strój, w którym widziała go matka, w szpitalu Suny na Brooklynie.
Władysław Turczuk.