Czapi
To osobista historia, którą pragnę opowiedzieć. Dotyczy ona wielkiej przyjaźni, jaka zawiązała się przypadkowo między mną, a psem. Zaczęło się tak niewinnie.
Nowy Jork - upalny sierpień 2008 roku. Młoda para moich przyjaciół postanawia się pobrać. Mieszkamy w tym samym sześciopiętrowym budynku. Jest jeszcze dwóch lokatorów - Toffik i Czapi, to dwa niewielkie pieski. Toffik wychowywany od szczeniaka, był już "pełnoprawnym" członkiem rodziny. Natomiast Czapi zaadoptowany przed tygodniem, wzięty z najbliższego schroniska dla zwierząt, czuł się paskudnie. Przestał wierzyć w człowieka. Wychudzony, dotknięty apatią, chory, ratował się zapomnieniem, uciekając w sen - na "okrągło" spał. Tylko te "mówiące", mądre oczy wyrażały ogromny ból przeszłości.
Trzeba przyznać, że młoda para troszczyła się o swoje urocze pieski - były kochane, pieszczone. Nic im nie brakowało.
Nieubłaganie zbliżała się data ślubu, który miał odbyć się w posiadłości rodziców chłopaka, gdzieś w bezkresie pól Michigan.
Przyszłe małżeństwo, to Monika i Jeffy, przesympatyczni, wykształceni, młodzi ludzie.
On Amerykanin, ona naturalizowana Amerykanka, polskiego pochodzenia.
Szykuj się na weselisko Walter, patrząc mi w oczy powiedział Jeffy - tak, tak potwierdziła Monika.
Byłem przygotowany na tę rozmowę.
- Przykro mi moi kochani, ale muszę odmówić - powiedziałem, wyliczając przydługie uzasadnienie.
Z wielkim trudem, nie obrażając moich przyjaciół, udało mi się przekonać ich o swoich racjach.
Minęło parę dni - znów wizyta. Po wstępnej ostrożnej rozmowie, której tło dyplomatycznie schodzi na temat psów, pada propozycja.
- Walter, czy mógłbyś zaopiekować się przez dwa tygodnie Czapim? - no wiesz wesele, ślub - zapytała Monika.
- Co miałem zrobić? - zgodziłem się.
Uprzewiliowany Toffik poleciał samolotem z Moniką i Jeffem na wesele, gdzie wystrojony w wielką kokardę, prowadzony na smyczy przez małą dziewczynkę, uczestniczył w kościelnym ślubie. Życzliwy ksiądz wyraził na to zgodę, mówiąc; Toffik należy do rodziny. Niezwykle sympatyczny, życzliwy gest.
Zostałem sam z drugim psem, Czapim. Wyposażony w antybiotki, pożywienie i cały psięcy "majdan" potrzebny do obsługi mego lokatora.
Wspaniała pogoda jakoś umykała mojej uwadze, zanikły cotygodniowe wizyty w parku. Natomiast można mnie było często spotkać szwendającego się z psem po ulicach, który kroczył obok mnie, raz poraz zadzierając głowę i patrząc mi w oczy - był dumny z mojego towarzystwa. Wszystko było dobrze do chwili, kiedy musiałem karmić Czapiego antybiotykami. Trudno było oszukać tak mądrego psa, nie pomogły żadne sztuczki. Jedyne co mogłem, to karmić go na przymus, a on po takim wymuszeniu, odchodził i patrzył mi z wielkim wyrzutem w oczy.
- Piesku przecież ty kaszlesz, jesteś chory - tłumaczyłem.
On patrzył swoimi mądrymi oczyma.... i nic - nadal bronił się przed tabletkami. Tak mijał dzień za dniem - jakoś połączyłem pracę z opieką nad tym dziwnym psem. Miałem nieodparte wrażenie, że mnie rozumie, kiedy do niego mówiłem. Nie potrafię też wytłumaczyć faktu, że pod koniec kuracji już sam połykał gorzkie tabletki.
Wróciła młoda para z weselnej, hucznej ceremonii. Wszystko wskoczyło na dawny, ułożony, codzienny tor amerykańskiej egzystencji. Czas zamiast zapomnienia, zcementował moją przyjaźń z psem, który często mnie odwiedza. Biega niezmordowanie, a kiedy mnie znajdzie, kładzie się u moich stóp i patrzy czytelnie w moje oczy, jakby były one księgą duszy.
Władysław Turczuk.